Równolegle z kampanią kandydatów na prezydenta Stanów Zjednoczonych trwa ostra walka dezinformacyjna w sieci, której głównym celem już teraz jest podważenie wyniku głosowania. Stąd w mediach społecznościowych pojawią się przekazy o tym, że "maszyny do głosowania odmówiły wybrania Donalda Trumpa" czy "jeden pan głosował 29 razy". Pokazujemy, dlaczego są nieprawdziwe.
W ostatnich dniach przed wyborami w Stanach Zjednoczonych, które odbędą się 5 listopada 2024 roku, w internecie trwa dezinformacyjna kampania, której celem jest pokazanie Amerykanom, że system wyborczy nie działa prawidłowo, a tym samym wynik wyborów może zostać podważony. Wraz ze zbliżaniem się daty wyborów, trwającym wczesnym głosowaniem oraz nakładającą się na to kampanią wyborczą, w sieci zaczęło pojawiać się coraz więcej sensacyjnych i często nieprawdziwych informacji, które mają udowadniać takie tezy.
Narrację o potencjalnie sfałszowanych wyborach od dłuższego czasu podgrzewa kandydat Partii Republikańskiej Donald Trump, który już we wrześniu tego roku na wiecu w stanie Michigan mówił: "Jeśli przegram - powiem wam, to możliwe - to dlatego, że oni oszukują. To jedyna możliwość, że przegramy: ponieważ oni oszukują". W październiku na spotkaniu z wyborcami w stanie Wisconsin dodawał, że "jedyne, co oni potrafią robić, to oszukiwać", dlatego "nie możemy na to pozwolić", bo "nie będziemy mieć państwa". Między innymi dlatego agencja Associated Press 2 listopada br. napisała: "Trump wykorzystuje kłamstwa wyborcze, żeby przygotować grunt pod kwestionowanie wyników wyborów, jeśli przegra".
Pokazujemy więc przykłady informacji krążących w sieci - także w Polsce - które mają udowadniać, że wynik amerykańskiego głosowania będzie niewiarygodny, a w rzeczywistości zostały już zdementowane.
Czytaj więcej: Kiedy poznamy wyniki wyborów w USA?
"Maszyny odmówiły wybrania Donalda Trumpa"
Pod koniec października 2024 roku w mediach społecznościowych pojawiło się nagranie amerykańskiej maszyny do głosowania, na którym widzimy, jak wyborca bezskutecznie próbuje zaznaczyć na ekranie nazwiska Donalda Trumpa i jego potencjalnego wiceprezydenta J.D. Vance'a jako swoich kandydatów. Początkowo maszyna w ogóle nie reaguje na dotyk palca, a po kilku kliknięciach w nazwiska republikańskich kandydatów, zamiast nich na zielono zaznacza się kafelek z kandydatami Partii Demokratycznej na prezydenta i wiceprezydenta - Kamalą Harris i Timem Walzem.
Na tej podstawie internauci twierdzili, że w stanie Kentucky - gdzie powstało nagranie - głosy przeliczane są na korzyść Harris. "Ingerencja w wybory: Wyborcy w Kentucky zgłaszają, że nie są w stanie wybrać Trumpa na maszynach do głosowania. Po wielokrotnych próbach maszyna automatycznie wybiera Kamalę" - alarmował 31 października jeden z internautów we wpisie na platformie X. "To właśnie dlatego potrzebujemy papierowych kart do głosowania" - skomentował (tłumaczenie od redakcji). Tylko ten jeden zagraniczny post wygenerował już ponad 3,4 miliona wyświetleń, a podano go dalej ponad 26 tysięcy razy. Inny wpis informujący o nieprawidłowościach w działaniu maszyny od 31 października został wyświetlony już 12,4 miliona razy.
Nagranie z wadliwą maszyną rozpowszechniło się także w polskiej sieci, m.in. wśród polityków. Na X opublikował je poseł Konfederacji Bartłomiej Pejo czy poseł PiS Dariusz Matecki. "Fajna ta demokracja w USA, nawet troszczy się o to, żeby wyborca zagłosował 'prawidłowo'" - ironizował Pejo. "Tusk chce 'reformować' Kodeks wyborczy w Polsce, będzie to podobnie wyglądać jak na poniższym obrazku" - pisał Matecki. Jeszcze inny wpis dotyczący głosowania w Kentucky zamieszczony przez polskie konto na X od dnia publikacji (31 października 2024 roku) wygenerował ponad 345,4 tys. wyświetleń. Jego autor twierdził, że "maszyny do głosowania w Kentucky odmówiły umożliwienia wyborcom wybrania nazwiska Donalda Trumpa". Jednak, jak zauważyła część internautów, maszyna ta nie służy do przeliczania głosów, ale do nadruku wyboru na fizycznej, papierowej karcie.
Zarzutom przyjrzała się m.in. amerykańska redakcja fact-checkingowa Snopes. W artykule z 1 listopada 2024 roku dziennikarze informują, że na nagraniu widoczna jest autentyczna maszyna i rzeczywiście działała ona nieprawidłowo. Jednak, wbrew temu co twierdzą internauci, maszyna ta nie liczy głosów. O usterce poinformował Tony Brown, urzędnik hrabstwa Laurel, w którym doszło do awarii. 31 października 2024 roku opublikował on na Facebooku oświadczenie. Czytamy w nim, że pracownicy stanowego Biura Prokuratora Generalnego udali się do centrum głosowania, aby zbadać sprawę nagłośnioną przez media społecznościowe. Brown poinformował, że maszyna widoczna na nagraniu to "urządzenie do oznaczania kart do głosowania" i nie służy ona do ostatecznego przeliczania głosów. Do maszyny wkłada się kartę do głosowania, a następnie za pomocą ekranu wyborca typuje swoich kandydatów i zaznacza ich nazwiska. Dalej maszyna drukuje fizyczną kartę do głosowania z zaznaczonymi wcześniej kandydatami. Dopiero potem taką kartę wprowadza się do maszyny liczącej głosy. Brown poinformował także, że osoba, która próbowała oddać głos za pomocą szwankującej maszyny, potwierdziła, że jej karta finalnie została oznaczona i zadrukowana prawidłowo. "Jeśli popełniłeś błąd, możesz zniszczyć kartę do głosowania i otrzymać nową. Prawo stanu Kentucky zezwala na dwie zniszczone karty do głosowania" - przypomina tegorocznym wyborcom urzędnik (tłumaczenie od redakcji).
Brown do swojego wpisu załączył także nagranie, na którym widać, jak maszyna działa w sposób prawidłowy. Osoba, która jej używa, zaznacza po kolei każde z nazwisk widoczne na liście. Jak informuje urzędnik, to ta sama maszyna, której użył wyborca w filmie publikowanym w mediach społecznościowych.
Do sprawy odniósł się także Prokurator Generalny Kentucky Russell Coleman. 31 października napisał na X: "Departament Dochodzeń Kryminalnych Prokuratora Generalnego Kentucky (DCI) szybko zareagował na skargę hrabstwa Laurel. Detektywi byli w kontakcie z urzędnikiem hrabstwa i zalecili, aby wymienić maszynę do głosowania". "Wszyscy głosujący z Kentucky mogą być pewni, że nasze wybory są bezpieczne i że wszelkie potencjalne problemy będą szybko rozwiązywane" – dodał w komentarzu (tłumaczenie od redakcji). Sekretarz stanu Kentucky Michael Adams, który wygrał wybory na to stanowisko w 2023 roku jako republikański kandydat, również ustosunkował się do tematu nagrania i zarzutów fałszowania wyników wyborów. "Nie ma żadnej 'zamiany głosów'. Wyborczyni potwierdziła, że jej karta została prawidłowo zadrukowana i oznaczona wybranym przez siebie kandydatem"- stwierdził we wpisie z 31 października na X. Stanowiska stanowego sekretarza stanu nie należy mylić z federalnym sekretarzem stanu, czyli odpowiednikiem polskiego ministra spraw zagranicznych; na poziomie stanowym sekretarz stanu to stanowisko administracyjne, odpowiada za przeprowadzenie wyborów, często kontroluje stanowe archiwa, bazy danych.
"Można głosować, ile razy się chce"
Dużą rolę w rozpowszechnianiu przedwyborczej dezinformacji odgrywają różnego rodzaju aktywiści i liderzy opinii, którzy dzięki regularnemu publikowaniu "sensacyjnych" informacji zdobywają coraz większe grono odbiorców. Jednym z nich jest konserwatywny prawnik i były kandydat Partii Republikańskiej na prokuratora generalnego stanu Michigan Matthew DePerno, który zdobył popularność w sieci dzięki udostępnianiu różnych teorii spiskowych na temat sfałszowania wyborów prezydenckich w 2020 roku. Obecnie kontynuuje taką działalność, a 30 października br. w serwisie X napisał, że w trybie dostępu do informacji publicznej uzyskał plik z zarejestrowanymi dotychczas głosami w stanie Michigan i z tego dokumentu rzekomo wynika, że do 29 października w tym stanie odnotowano 164 tys. nadmiarowych głosów - o tyle więcej osób jakoby zagłosowało, niż jest oficjalnie zarejestrowanych i uprawnionych do głosowania. Jako przykład zamieścił listę 29 głosów, które miał oddać jeden wyborca z jednym numerem identyfikacyjnym. Wszystkie 29 głosów miało zostać zarejestrowanych 25 października.
Wpis szybko stał się bardzo popularny: wyświetlono go ponad 6 milionów razy. Sama lista i przekaz o 29 głosach oddanych przez jednego wyborcę zaczęły krążyć na różnych kontach w mediach społecznościowych, także po polsku. "W Michigan jeden pan głosował 29 razy" - przekazano na koncie podróżnika Wojciecha Cejrowskiego w serwisie X. "Ameryka to jest dopiero demokracja. Mozna głosować ile razy się chce" - napisało kilku anonimowych użytkowników Facebooka, którzy udostępnili listę (pisownia oryginalna).
Ta teza została już jednak obalona. Rzeczniczka sekretarza stanu Michigan Cheri Hardmon przekazała w oświadczeniu przesłanym amerykańskim redakcjom, że powielenie jednego wyborcy na liście było jedynie błędem formatowania arkusza kalkulacyjnego z danymi. Arkusz ten pokazywał mianowicie wszystkie zmiany adresu zamieszkania jednego wyborcy. Dziennikarze dziennika "Detroit Free Press" wyjaśnili, że jeden głos tego wyborcy został zarejestrowany 25 października, a przy generowaniu arkusza system wyświetlił ten głos wraz z wszystkimi wcześniejszymi adresami. Cheri Hardmon zapewniła, że głos został policzony tylko raz, a dodatkowo błąd w tworzeniu arkuszy naprawiono po tej sytuacji. Potwierdziła to Lara Trump - współprzewodnicząca Komitetu Krajowego Partii Republikańskiej - która 30 października w serwisie X przekazała, że tworzony przez zwolenników Republikanów zespół ds. integralności wyborów potwierdził, że był to tylko błąd systemu i powielone wpisy nie były oraz nie będą zliczane jako kolejne głosy. Nieprawdą jest więc, że jeden wyborca w stanie Michigan oddał 29 głosów, a w Stanach Zjednoczonych "można głosować, ile razy się chce".
"Wczoraj głosowaliśmy w Gwinnett, dzisiaj w Fulton"
Dużą popularność w amerykańskiej sieci zdobywa też nagranie czarnoskórego mężczyzny, który - siedząc w samochodzie z innymi osobami - mówi: "Jesteśmy z Haiti. Przyjechaliśmy do Ameryki sześć miesięcy temu i już mamy amerykańskie obywatelstwo. Głosujemy na Kamalę Harris. Wczoraj głosowaliśmy w hrabstwie Gwinnett, a dziś głosujemy w hrabstwie Fulton (oba hrabstwa leżą w stanie Georgia - red.). Wszyscy mamy nasze [amerykańskie] dokumenty, prawa jazdy".
Mimo że filmik krąży głównie wśród amerykańskich internautów, można znaleźć go też na polskich kontach w serwisie X. "Co za totalnie g******y system" - skomentował jeden z autorów polskich wpisów z nagraniem, sugerując, że dla niego jest to dowód na luki amerykańskiego systemu wyborczego.
Brytyjski portal stacji BBC przedstawił też kilka dowodów na to, że twierdzenia rzekomego Haitańczyka nie są prawdziwe. Ustalono, że na rzekomych prawach jazdy, które miały uprawniać mężczyzn do głosowania, widnieją adresy wskazujące na lokalizację położoną na środku drogi w pobliżu stacji benzynowej, a nie na adresy mieszkalne. Ponadto fotografia mężczyzny umieszczona na dokumentach - pobrana najprawdopodobniej z banku zdjęć - była pierwotnie użyta na stronie firmy produkcyjnej w Republice Południowej Afryki.
Nagranie spotkało się ze zdecydowaną reakcją amerykańskich agencji wywiadowczych. We wspólnym oświadczeniu dotyczącym filmiku opublikowanym 1 listopada br. przez FBI oraz Agencję ds. Cyberbezpieczeństwa i Bezpieczeństwa Infrastruktury przekazano, że osoby z nagrania wcale nie są Haitańczykami, a "rosyjskimi aktorami wpływu". Taką ocenę oparto na wcześniejszej działalności innych tego typu aktorów przed wyborami prezydenckimi. "Ta rosyjska aktywność jest częścią szerszych wysiłków Moskwy mających na celu stawianie bezpodstawnych pytań o uczciwość wyborów w Stanach Zjednoczonych i podsycanie podziałów wśród Amerykanów" - wyjaśniono. Twierdzeniom rzekomego Haitańczyka zaprzeczył też sekretarz stanu Georgia.
Na koniec warto zauważyć, że rozpowszechniane w sieci przedwyborcze fejki dotyczą takich stanów jak Michigan i Georgia. Są to tzw. stany kluczowe lub wahające się (z ang. swing states), w których stanowy wynik wyborów może przesądzić o tym, kto wygra nadchodzące wybory. Dlatego w ostatnim okresie przed wyborami to właśnie na tych stanach szczególnie skupia się uwaga nie tylko sztabów kandydatów, ale i twórców dezinformacji.
Źródło: Konkret24
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock/X