Politycy Prawa i Sprawiedliwości przekonują, że jeśli referendum 15 października będzie wiążące, to kolejne rządy nie będą mogły wiele zrobić w sprawach, których dotyczą cztery pytania. Eksperci od prawa, ekonomii, polityki i języka tłumaczą, dlaczego taki przekaz do obywateli nie jest prawdą.
Politycy obozu władzy jasno komunikują swoje oczekiwania w związku z zarządzonym na 15 października ogólnokrajowym referendum: mają nadzieję, że na wszystkie cztery pytania obywatele odpowiedzą "nie" i że referendum będzie ważne. Przekonują obywateli, że taki wynik rozwiąże wszystkie spory w kraju dotyczące migracji czy wieku emerytalnego i uspokajają, że żaden rząd w przyszłości już nie będzie mógł nic w tych kwestiach zmienić.
Przypomnijmy pytania referendalne: 1. Czy popierasz wyprzedaż majątku państwowego podmiotom zagranicznym, prowadzącą do utraty kontroli Polek i Polaków nad strategicznymi sektorami gospodarki? 2. Czy popierasz podniesienie wieku emerytalnego, w tym przywrócenie podwyższonego do 67 lat wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn? 3. Czy popierasz likwidację bariery na granicy Rzeczypospolitej Polskiej z Republiką Białorusi? 4. Czy popierasz przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską?
Prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński, ogłaszając 18 sierpnia hasło wyborcze jego partii: "Bezpieczna przyszłość Polaków", powiązał wszystkie pytania z kwestią bezpieczeństwa. Powiedział:
A jeżeli to referendum będzie ważne i oczywiście odpowiedzi będą w tym wypadku na 'nie', a sądzę, że tak będzie, to żadna władza nie będzie mogła w tych sprawach dokonać jakichkolwiek zmian.
Wcześniej podobnie mówił w Telewizji Trwam poseł PiS Bartosz Kownacki:
Jeśli obywatele zagłosują w referendum, to wytyczą granice, jakich nie będzie mógł przekroczyć żaden rząd w przyszłości.
Tak samo obiecywał słuchaczom radiowej Jedynki Marcin Przydacz, sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP:
Żaden polski rząd nie będzie mógł pominąć tych decyzji, które Polacy podejmą przy urnach 15 października, bez względu na to, jak będzie wyglądała układanka, to te decyzje będą brane pod uwagę.
Czy rzeczywiście - przyjmując, że referendum będzie ważne - żadna kolejna władza nie będzie mogła już nic zrobić w sprawach poruszonych w pytaniach referendalnych? Wątpliwości wyrażał m.in. dziennikarz Radia Wnet, pytając 22 sierpnia Łukasza Schreibera z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów: "A jakby ktoś chciał podwyższyć do lat 66, to co wówczas? Jaka jest wartość prawna takiego pytania?". Minister najpierw stwierdził, że "politycy niezależnie od tego, jaka będzie większość sejmowa stworzona po najbliższych wyborach, muszą ten głos wziąć pod uwagę". Jednak dopytywany, przyznał, że wynikiem ważnego referendum rządzący nie będą prawnie związani, a jedynie politycznie.
Natomiast eksperci, z którymi rozmawiał Konkret24, nie mają wątpliwości co do tego, że kolejne rządy w kwestiach poruszonych w referendum będą mogły działać po swojemu i to zgodnie z prawem - a ułatwią im to nieprecyzyjne i niejasno sformułowane pytania referendalne.
Kiedy referendum jest prawnie wiążące i co to znaczy
Najpierw wyjaśnimy: art. 66 ustawy o referendum ogólnokrajowym mówi, że wynik referendum jest wiążący, jeżeli wzięła w nim udział więcej niż połowa uprawnionych do głosowania. Rozstrzygnięcie w referendum następuje, jeżeli: 1) w odpowiedzi na postawione pytanie oddano większość ważnych głosów pozytywnych albo negatywnych; 2) na jeden z zaproponowanych wariantów rozwiązań w sprawie poddanej pod referendum oddano najwięcej ważnych głosów.
Doktor Marcin Krzemiński, konstytucjonalista z Uniwersytetu Jagiellońskiego, tłumaczy, że aby referendum ogólnokrajowe było wiążące, musi być ważne (to podobne w brzmieniu terminy, ale różnią się znaczeniem), czyli musi się odbyć zgodnie z przepisami, a ewentualne uchybienia, czy przestępstwa przeciwko referendum, nie mogą zaważyć na jego wyniku. - Wynik referendum jest formalnie prawnie wiążący dla władzy, jednak sposób jego wprowadzenia w życie nie jest ściśle w przepisach określony - stwierdza prawnik. Artykuł 67 wspomnianej ustawy stanowi tylko: "Właściwe organy państwowe podejmują niezwłocznie czynności w celu realizacji wiążącego wyniku referendum zgodnie z jego rozstrzygnięciem przez wydanie aktów normatywnych bądź podjęcie innych decyzji, nie później jednak niż w terminie 60 dni od dnia ogłoszenia uchwały Sądu Najwyższego o ważności referendum w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej". - Nie wiadomo jednak na przykład, kto ma złożyć dany projekt ustawy: czy posłowie, czy może prezydent - zauważa dr Krzemiński.
Wyniki referendum prawnie wiążące dla następnej władzy? Nie jest to nigdzie w przepisach określone
Tylko że w referendum zapowiedzianym na 15 października nie chodzi o pytanie obywateli, czy państwo ma coś zrobić. - Obóz władzy oczekuje, że społeczeństwo odpowie cztery razy "nie", więc nie chodzi o podjęcie jakiś działań, tylko o ich niepodejmowanie - mówi dr Krzemiński. - Jeśli więc nawet obywatele powiedzą cztery razy "nie", to jakie w ciągu dwóch miesięcy organy państwowe mają wydać w tych sprawach akty normatywne czy podjąć decyzje? Słowa prezesa Kaczyńskiego mają się nijak do rzeczywistości prawnej - konkluduje.
Zdaniem dr. Krzemińskiego prezes PiS nie ma racji, twierdząc, że wyniki referendum będą prawnie wiążące dla każdej następnej władzy. Bo nie jest to nigdzie w przepisach określone. - Referendum to wyrażenie woli społeczeństwa tu i teraz, w danych okolicznościach faktycznych i politycznych. Gdy te się zmienią, kolejne rządy będą mogły podejmować decyzje, nie oglądając się na wyniki referendum, a ponadto odpowiedzi na pytania, wobec zmiany okoliczności, mogą się po prostu zdezaktualizować. Natomiast gdyby skutkiem referendum było na przykład uchwalenie ustawy, będzie ona wiązać jako prawo. Ale też może zostać zmieniona lub uchylona w normalnym trybie - tłumaczy prawnik.
Podobnie uważa dr hab. Jacek Zaleśny, konstytucjonalista z Uniwersytetu Warszawskiego. W wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" podkreślał, że przepisy nie przesądzają ani tego, w jakim terminie decyzje referendalne mają być wykonane, ani tego, jak długo są wiążące. "Te kwestie leżą w zakresie kultury politycznej uczestników stosunków politycznych. Z punktu widzenia prawomocności systemu politycznego można powiedzieć, że momentem, który uprawniałby do podjęcia innej decyzji, są kolejne wybory parlamentarne, które wyłonią konkretną większość parlamentarną, która w okresie kampanii wyborczej podnosiła tą sprawę, o którą pytano w referendum i była do niej ustosunkowana odmiennie" - wyjaśniał. Zaznaczył, że z mocy konstytucji parlamentarzyści mają wolny mandat - nie mogą być wiązani żadnymi instrukcjami, także wydanymi w formie odpowiedzi na pytania referendalne. "Nie ma żadnej procedury, w ramach której można byłoby zmusić posła do głosowania w konkretny sposób, jeśli taka jest jego wola. Innymi słowy, naród rozstrzyga w drodze referendum, ale następnie o tym, co przesądził naród, decydują posłowie w parlamencie. Na poziomie formalno-prawnym nie muszą to być głosowania materialnie zbieżne" - tłumaczył konstytucjonalista.
Referendum "wytyczy granice"? Niejasne, nieprecyzyjne pytania to uniemożliwią
Oprócz zastrzeżeń formalno-prawnych co do tezy polityków PiS, że referendum zwiąże ręce przyszłym rządom, są też zastrzeżenia do jakości pytań referendalnych. Konkretnie: do ich logiki, interpretacji, braku precyzji. "Żaden student socjologii nie zaliczyłby egzaminu z metodologii, jeśli zadawałby takie pytania. Żaden ośrodek opinii publicznej by takich pytań nie zadał, bo to jest naigrywanie się z poważnej debaty" - mówił w Tok FM Robert Sobiech, socjolog z Collegium Civitas.
Zdaniem ekspertów, z którymi rozmawialiśmy, to właśnie nieprecyzyjność pytań referendalnych powoduje, że w przyszłości zgodnie z prawem będzie można obejść wynik ważnego i wiążącego referendum. Odpowiedź obywateli cztery razy "nie" na tak sformułowane pytania nie musi blokować kolejnych rządów, jeśli chodzi o kwestie sprzedaży majątku państwowego, podnoszenia wieku emerytalnego, likwidacji bariery na polsko-białoruskiej granicy czy przyjmowaniu imigrantów. Według dr. Olgierda Annusewicza, politologa z Uniwersytetu Warszawskiego, od każdego z tych pytań będzie można uciec. - Gdyby ktoś z rządzących w przyszłości chciał dokonać zmian w sprawach, w których padły odpowiedzi "nie", mogłoby mu to się udać - stwierdza ekspert w rozmowie z Konkret24.
Przeanalizowaliśmy więc pytania referendalne pod tym kątem. Zacznijmy od tego najważniejszego, bo przecież w pierwotnym zamyśle PiS referendum miało dotyczyć wyłącznie relokacji migrantów.
Czy popierasz przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską?
Zdaniem ekspertów odpowiedź negatywna na to pytanie nie zamyka poruszonej w nim kwestii. - Polska będzie mogła przecież przyjmować nadal tysiące imigrantów, tylko legalnie. Albo przyjmować osoby przybywające nielegalnie, lecz w ramach innego mechanizmu (niż relokacja ustalona przez UE - red.) - zauważa dr Annusewicz.
- Jeżeli celem jest zatrzymanie migracji do Polski, to odpowiedź "nie" na to pytanie tego nie zatrzyma - stwierdza dr hab. prof. ucz. Katarzyna Kłosińska, językoznawczyni z Uniwersytetu Warszawskiego. I analizuje: - Na początku pytania jest mowa o "tysiącach nielegalnych imigrantów". Tylko co to znaczy? Czy chodzi dwa tysiące, czy może o dwieście tysięcy? - pyta. Jej zdaniem wskazanie w tym pytaniu Bliskiego Wschodu i Afryki ma służyć stygmatyzowaniu imigrantów, którzy stamtąd pochodzą. - Rozumiem, że bez problemu za to będzie można przyjmować osoby z Azji, na przykład Indii, Pakistanu, Gruzji czy Bangladeszu - zauważa. Według niej użyte w pytaniu słowo "przymus" ma się kojarzyć negatywnie. - Moim zdaniem jakiś kolejny rząd mógłby zdecydować, że przyjmuje w ramach tego mechanizmu relokacji imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, uznając, że ten mechanizm nie został narzucony, a jest to decyzja Unii Europejskiej, której jesteśmy częścią. No i na koniec jest to sformułowanie "biurokracja europejska". Nie ma w prawie takiego terminu. Jest to określenie potoczne i to o negatywnym zabarwieniu - zauważa językoznawczyni.
"Ktoś głosuje, że nie popiera przyjęcia 'tysięcy' migrantów, a setek? Nie popiera 'przymusowego mechanizm relokacji', a dobrowolny, np. za zgodą polskiego rządu? Nie popiera 'narzucania przez biurokrację', a narzucania przez kogoś innego niż biurokracja unijna, nawet jednoosobowo? Głos oddany na 'nie' w sprawie, której dotyczy to pytanie, nie pozwala ustalić, jakie konkretnie zdanie w tej sprawie ma głosujący. Czy był na nie, bo nie podobało mu się narzucanie relokacji przez biurokrację, ale nie miałby nic przeciwko narzuceniu jej np. przez prezesa partii, czy też nie podobają mu się migranci z Afryki, a innych nielegalnych chętnie by przyjmował itd." - pisze na blogu Dogmaty Karnisty dr hab. Mikołaj Małecki z Katedry Prawa Karnego Uniwersytetu Jagiellońskiego. On też ocenia, że pytanie jest źle zadane, zawiera masę wewnętrznych zastrzeżeń, które sprawiają, że poszczególne odpowiedzi na "nie" w rzeczywistości różnią się od siebie.
Czy popierasz wyprzedaż majątku państwowego podmiotom zagranicznym, prowadzącą do utraty kontroli Polek i Polaków nad strategicznymi sektorami gospodarki?
- Odpowiedź "nie" nie zapobiegnie reprywatyzacji państwowych przedsiębiorstw. A do tego tak skonstruowane pytanie pozwala na wyprzedawanie majątku, tylko z zachowaniem kontroli, na przykład poprzez zasiadanie Polaków we władzach sprzedanego podmiotu - wskazuje słabości tego pytania dr Annusewicz.
"Nie dla 'wyprzedaży' państwowych przedsiębiorstw nie musi oznaczać generalnego nie dla ich 'sprzedaży' po rynkowych, uczciwych cenach. Licząc głosy na 'nie', nie będzie wiadomo, co mieli na myśli oddający głos" - pisze dr hab. Mikołaj Małecki. "Jest tam też przewrotne pytanie, czy wyprzedaż podmiotu, który będzie kontrolowany przez dwie koleżanki i dwóch kolegów prezesa PiS, będącymi Polakami, będzie ok" - zauważa złośliwie.
- Użycie nieprecyzyjnego słowa "wyprzedaż" ma przywoływać negatywne skojarzenia z latami dziewięćdziesiątymi, gdy mówiono o wyprzedawaniu majątku narodowego i ludzie się tego bali - uważa prof. Katarzyna Kłosińska i od razu pyta, czym właściwie jest ta wyprzedaż w tym pytaniu. - Czy pozbycie się części majątku, na przykład 30 procent, to jest już wyprzedaż, czy też nie? Pod to słowo można podciągnąć wszystko i nic. Na podstawie tego pytania można uznać, że pozbycie się 90 procent udziałów to nie jest wyprzedaż, a 20 procent to jest wyprzedaż - ocenia. Uważa, że to pytanie jest populistyczne. - Przecież formalnie Polki i Polacy nie mają kontroli nad strategicznymi sektorami gospodarki. Pytanie ma sugerować, że jest inaczej i że ktoś tę kontrolę chce nam zabrać - mówi w rozmowie z Konkret24 prof. Kłosińska.
Marek Zuber, ekonomista z Akademii WSB, uważa, że mimo ważnego wyniku referendum któryś z kolejnych rządów mógłby nie mieć problemów, gdyby chciał się pozbywać majątku państwowego. - Po prostu mógłby to zrobić poprzez zwykłą prywatyzację po cenach rynkowych - stwierdza w rozmowie z Konkret24. - Mało tego: można sprzedać jakąś państwową spółkę ze strategicznego sektora gospodarki, ale jednocześnie stworzyć takie prawne zabezpieczenia, by państwo nad tym sektorem nie utraciło kontroli - uważa. Dodaje przewrotnie, że za wyprzedaż, o jaką chodzi w tym skonstruowanym przez PiS pytaniu, uznałby sprzedaż w 2022 roku 30 proc. udziałów Lotosu zagranicznemu podmiotowi - firmie Saudi Aramco, po cenie, "co do której możemy dyskutować".
Czy popierasz podniesienie wieku emerytalnego, w tym przywrócenie podwyższonego do 67 lat wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn?
- Tak naprawdę to jedno pytanie składa się z dwóch, na które można udzielić dwóch różnych odpowiedzi. Nie jest właściwie zadane - ocenia Oskar Sobolewski, ekspert emerytalny i rynku pracy HRK Payroll Consulting. - Udzielenie na to pytanie odpowiedzi "nie" wcale nie wskazuje, co dokładnie obywatele i obywatelki mieli na myśli. Teoretycznie można wybrnąć z uwagi na użycie w nim łącznika "w tym". Jakiś rząd mógłby zdecydować, że podnosi wiek emerytalny nie do 67, a na przykład do 66 czy do 68 lat lub wyrównuje wiek emerytalny - uważa ekspert. Albo kolejne rządy mogłyby zachęcać obywateli do dłuższej pracy i to premiować, tylko bardziej skutecznie niż obecnie.
- Pytanie jest zawiłe i niejasne, bo to "dwa w jednym": pierwsze dotyczy podniesienia wieku emerytalnego, a drugie przywrócenia decyzji o podniesieniu do 67. roku życia. Załóżmy, że jestem przeciwna decyzji poprzednich władz, ale zasadniczo popieram podniesienie wieku emerytalnego, na przykład do 66 lat albo (w drugą stronę) do 70 lat - to co mam odpowiedzieć? Na tak postawione pytanie nie da się odpowiedzieć ani twierdząco, ani przecząco - ocenia prof. Kłosińska.
Podobnie widzi to dr Małecki. "Głosując na 'tak', nie wiadomo, czy głosuje się generalnie za poniesieniem wieku emerytalnego (pierwsza część pytania), czy też za przywróceniem wieku 67 lat (druga część pytania). Ktoś przecież może popierać podniesienie wieku emerytalnego, ale akurat nie do 67 lat. Ktoś może uważać, że powinno to być 66 lat, ktoś inny, że 70, jeszcze ktoś inny będzie za odróżnieniem wieku kobiet i mężczyzn lub za ich zrównaniem, jednak nie na poziomie 67 lat itd. Mnóstwo opcji, a tylko dwie odpowiedzi do wyboru" - pisze na blogu. "Głosuje się w całości na zadane pytanie, łącznik 'w tym' pełni funkcję koniunkcji. (...) Czyli wśród odpowiedzi na 'nie' znajdą się zarówno te popierające podniesienie wieku emerytalnego, jednak nie do 67 lat, jak i te w ogóle niepopierające jego podnoszenia. Skrajnie odmienne poglądy na sprawę liczone będą jako głos na 'nie'!" - stwierdza.
Czy popierasz likwidację bariery na granicy Rzeczypospolitej Polskiej z Republiką Białorusi?
- Można sobie wyobrazić, że ktoś zastąpiłby obecną barierą jakąś nową i w ten sposób ominął obywatelskie "nie" w sprawie likwidacji - wskazuje słabość tego pytania dr Annusewicz.
- Mówiąc o barierze na granicy polsko-białoruskiej, można się domyślać, że chodzi o płot postawiony w ostatnich latach, ale to są tylko domysły, bo barierą może być na przykład zapora z drutu kolczastego, mur, mały płotek, rów, a nawet (na upartego) szlaban - komentuje z kolei prof. Kłosińska.
Choć eksperci wskazują tu skrajne możliwości "obejścia" pytań referendalnych i komentują je niekiedy żartobliwie, nie chodzi w tym wypadku o podpowiadanie przyszłym rządom, jak można się nie zastosować do wiążącego wyniku referendum. Podane tu przykłady są bowiem dowodem na to, że tak sformułowane pytania sprawią, iż wynik nikogo do niczego nie będzie zobowiązywał. Czyli że nieprawdą jest, iż "żadna władza nie będzie mogła w tych sprawach dokonać jakichkolwiek zmian", jak twierdzi Jarosław Kaczyński. Będzie mogła, w dodatku zgodnie z prawem.
Źródło: Konkret24