Akty dywersji w Polsce błyskawicznie stały się narzędziem propagandy w Rosji i Białorusi. Obie machiny tworzą własne przekazy wokół wydarzeń w naszym kraju, by realizować wewnętrzne cele polityczne. Sprawdziliśmy z ekspertem, jak to robią i po co.
Z ustaleń polskich służb wynika, że za aktami dywersji stało "dwóch obywateli Ukrainy działających i współpracujących od dłuższego czasu z rosyjskimi służbami" - 18 listopada przekazał w Sejmie premier Donald Tusk. Chodzi o dwa incydenty na trasie kolejowej Warszawa-Lublin, prowadzącej dalej do granicy polsko-ukraińskiej. W okolicy wsi Mika (m. Życzyn, pow. garwoliński, Mazowieckie) późnym wieczorem 15 listopada 2025 roku wysadzono fragment toru kolejowego. W pobliżu Puław - około 30 km dalej - umieszczono na torach obejmę, która mogła wykoleić skład.
Czytaj więcej: Sabotaż na kolei. Co wiemy do tej pory
Niemal od początku, gdy opinia publiczna dowiedziała się o obu zdarzeniach, wśród hipotez znajdowała się taka, że jednym z potencjalnych zleceniodawców aktu dywersji były rosyjskie służby. Machina propagandowa Kremla zaczęła działać natychmiast - intensywnie tworząc i rozsiewając narracje, które mają przekonać odbiorców, że to nie Kreml stoi za sabotażem, lecz… może odpowiedzialna jest sama Polska. Także Mińsk próbuje wykorzystać sytuację w Polsce do realizacji wewnętrznych celów.
Przyjrzeliśmy się tym narracjom. Razem z ekspertem wyjaśniamy, czemu one służą.
Rosja. "Polscy partyzanci wykolejają pociągi". Wielość narracji ma swój cel
- Jeżeli chodzi o sprawę sabotażu na liniach kolejowych, rosyjskie media od początku prezentują to wydarzenie w ramach przygotowanych wcześniej schematów narracyjnych - mówi Konkret24 Filip Głowacz, ekspert od zagrożeń zewnętrznych z Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej (NASK).
Zauważa, że 17 listopada, czyli dzień po pierwszych doniesieniach o akcie dywersji, rosyjskie media głównego nurtu ograniczały się do suchych komentarzy. - Przy czym konsekwentnie sugerowały, choć nie wprost, możliwą odpowiedzialność Ukrainy. Artykuły w takich serwisach jak Gazeta.ru czy TASS kończyły się wzmiankami o przypadkach rzekomych ukraińskich sabotażystów zatrzymanych w Europie lub o incydentach w Rumunii - zauważa analityk. - Nie padało otwarte oskarżenie, ale przekaz był konstruowany tak, by czytelnik sam wysnuł wniosek: skoro Ukraińcy dokonywali sabotaży gdzie indziej, być może odpowiadają i za nie - dodaje.
Za to w rosyjskich mediach społecznościowych pojawiły się kolejne narracje: że to działanie polskich służb, że to odwet Niemców za wysadzenie Nord Stream 2, oraz inne, lansowane przez znanych rosyjskich blogerów, takich jak Rybar czy Dwóch Majorów. - Ich telegramowe kanały mają zaskakująco duże zasięgi i pełnią istotną funkcję w ekosystemie informacyjnym Rosji - podkreśla Głowacz. I tak na kanale Dwóch Majorów czytamy, że "niemieccy dywersanci mszczą się za poparcie przez Polaków wysadzenia Nord Stream 2, nie ma co do tego wątpliwości". Jak dodano, sytuacja "to również doskonały przykład tego, jak za kilka lat będą szukać pretekstu do wojny z Rosją".
Jedna wielu narracji głosi, że za wybuchy na polskich torach odpowiada "podziemna partyzantka". Nie rozstrzyga, kto ma ją tworzyć, ale snuje potencjalne scenariusze, że mogą być to Polacy jak i Ukraińcy. "'Wygląda na to, że podziemni partyzanci działają już w Polsce' - uszkodzone są tory kolejowe prowadzące na Ukrainę" - głosi tytuł artykułu rosyjskojęzycznego serwisu Stolica S z 17 listopada. Najpierw krótko relacjonuje zdarzenie, przytacza komunikat policji i wypowiedź premiera Tuska. Na koniec cytuje telegramowy wpis jednego z rosyjskojęzycznych kanałów: "Wygląda na to, że partyzanci działają już w Polsce. (...) Pytanie: czy to miejscowi, którzy mają dość wojny i napływu uchodźców z Ukrainy? A może Ukraińcy, którym udało się uciec z kraju, ale którzy chcą pomóc położyć kres temu szaleństwu? W każdym razie to dobry początek. Czekamy na dalszy ciąg!". Taki sam materiał tego dnia pojawił się na rosyjskojęzycznej stronie BezFormata.
W kolejnym wpisie na cytowanym telegramowym kanale anonimowi autorzy stwierdzili, że "wygląda to na kolejną prowokację, mającą na celu obarczenie Rosji i jej służb specjalnych winą za wszystko". Jak dodali, "idealnie wpisuje się to w logikę rosnącej militaryzacji Europy, w której Przepszepaństwo (szyderczo o Polsce - red.), ze względu na swoją schizofreniczną rusofobię, odgrywa główną rolę".
Łączenie dywersji z antyukraińskimi nastrojami. "Mamy raczej do czynienia z inscenizacją"
- Najbardziej dominującą narracją, która trafiła już 18 listopada do mediów głównego nurtu, m.in. na Gazeta.ru, Live.ru czy Regnum, jest jednak teza, że Polacy rzekomo sami dokonują sabotażu z powodu 'narastającego zmęczenia pomocą Ukrainie' i rosnących nastrojów antyukraińskich w Polsce - zauważa Filip Głowacz z NASK.
Ekspert zaznacza, że do uwiarygodnienia takiej narracji w Rosji wykorzystywany jest m.in. politolog Siergiej Makrełow. W rozmowie z Gazeta.ru powiedział: "Wybuchy na torach kolejowych w Polsce świadczą o wzroście nastrojów antyukraińskich w Europie. Bez względu na to, jak bardzo europejscy politycy starają się przekonać wszystkich o swoim niezachwianym poparciu dla Kijowa, w ten sposób ujawnia się polityczna rzeczywistość". - Taki przekaz jest wygodny dla rosyjskiej propagandy, bo pokazuje obraz Polski jako państwa niestabilnego i skonfliktowanego wewnętrznie - zauważa analityk NASK.
Sytuację w Polsce komentował na potrzeby wewnętrzne Rosji m.in. propagandzista Aleksandr Kots. Przedstawia się jako "korespondent wojenny" gazety "Komsomolska Prawda", jednak jest znany z kłamliwych i manipulacyjnych relacji z wydarzeń w Ukrainie. Prowadzi kanał na Telegramie, który subskrybuje ponad pół miliona użytkowników.
"Polscy partyzanci wykolejają pociągi. Cóż, na razie tylko próbują" - stwierdził Kots w telegramowym poście. Dalej przypomniał słowa polskiego premiera o tym, że nie ma wątpliwości, iż mamy do czynienia z celowymi działaniami. "A jak wy byście chcieli - walczyć, ale trochę z boku, w bezpiecznej odległości? Oczywiście bardzo chciałbym wierzyć, że zrobili to prorosyjscy polscy partyzanci. Ale sądząc po zdjęciu, mamy raczej do czynienia z inscenizacją, której skutki można szybko usunąć" - stwierdza dalej w poście Kots.
Wyjaśniając, po co taka rzekoma inscenizacja, przekonuje: "Wszystko w ramach niepohamowanej militaryzacji Europy. Pistorius (niemiecki minister obrony narodowej - red.) powiedział, że być może w tym roku mieliśmy ostatnie pokojowe lato. A więc trzeba podgrzewać atmosferę. Bo inaczej ludzie zaczną przyzwyczajać się do dronów na niebie". Wpis szybko uzyskał ponad 57 tys. wyświetleń. Podobne posty opublikował też w serwisie X i VK (dawniej w VKontakte).
Tego samego dnia jego opinię zaczęły relacjonować niektóre rosyjskie media znane z publikowania przekazów zgodnych z rosyjską propagandą. "Tajemniczy polscy partyzanci doprowadzają do katastrofy: Europa robi wszystko, co w jej mocy, aby wyolbrzymiać 'rosyjskie zagrożenie'" - stwierdza w tytule tekstu rosyjski portal Bloknot.ru. "Kots uważa, że nie mamy do czynienia z mitycznymi prorosyjskimi partyzantami, lecz z inscenizacją, którą mógł zaaranżować zarówno polski rząd, jak i jego koledzy z NATO" - przekonuje dalej. "Chciałbym wierzyć, że to sprawka prorosyjskich polskich partyzantów" - tego samego dnia pisał portal Bez Formata.
Ekspert NASK: celem budowa negatywnego obrazu Polski i zniechęcenie do szukania prawdy
- Głównym celem Rosji jest konsekwentne budowanie negatywnego obrazu Polski i Polaków, przede wszystkim na użytek wewnętrzny. Wynika to z faktu, że Polska jest kluczowym sojusznikiem Ukrainy i kluczowym na flance wschodnim członkiem NATO. Kreml potrzebuje więc usprawiedliwiać własne działania, podtrzymywać narrację o 'oblężonej twierdzy' i przekonywać Rosjan, że państwa takie jak Polska zagrażają ich bezpieczeństwu - tłumaczy Filip Głowacz z NASK.
Ta linia propagandowa prowadzona jest nieprzerwanie od lat i co ważne, skutecznie. - Jeszcze pięć lat temu, według danych Centrum Lewady, ponad 80 procent Rosjan deklarowało pozytywny stosunek do Polaków. Po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji i uruchomieniu zmasowanej kampanii informacyjnej sytuacja zmieniła się drastycznie: obecnie pozytywnie wypowiada się o Polsce zaledwie około 20 procent badanych. Widać więc, jak silnie propaganda wpłynęła na postrzeganie naszego kraju w Rosji - zauważa Głowacz. Centrum Lewady jest najważniejszym i niezależnym od władz ośrodkiem badania opinii publicznej w Rosji.
Jak wyjaśnia ekspert NASK, mamy tu do czynienia z praniem informacji. - Polega ono na produkowaniu wielu sprzecznych ze sobą narracji jednocześnie - dziś mamy ich już sześć, siedem. Celem jest przebodźcowanie odbiorców i stworzenie takiego szumu informacyjnego, aby ci przestali dociekać prawdy - tłumaczy. I przypomina, że Rosja stosowała tę taktykę wielokrotnie, m.in. po wysadzeniu bloków w 1999 roku czy po zamachu w teatrze na Dubrowce z 2002 roku.
- Zawsze chodziło o to samo: zalać przestrzeń publiczną tyloma wersjami wydarzeń, by obywatele w końcu odpuścili i przyjęli najbardziej wygodną dla władzy interpretację albo by po prostu przestali się interesować sprawą. W przypadku obecnego incydentu widzimy dokładnie tę samą metodę. Różne rosyjskie media publikują różne, często sprzeczne wersje, mimo że w państwie autorytarnym nie ma miejsca na przypadkowe niespójności przekazu. Ta wielogłosowość jest zaplanowanym narzędziem wpływu - ocenia Głowacz.
Białoruś: przejście graniczne, obrzydzenie demokracji i... wina bobra?
Sytuacji nie przegapił też Mińsk, ale komunikuje o niej inaczej niż Kreml. Realizuje przy tym własne cele propagandowe, zauważa Głowacz. I przytacza przykład z 17 listopada, kiedy to białoruski generał Aleksander Wołfowicz powiązał incydent z otwarciem granicy z Białorusią. - Sugerował, że będzie to pretekst dla Polski, by ponownie granicę zamknąć. W białoruskiej przestrzeni informacyjnej nie pojawia się jednak przekaz o możliwej winie Ukrainy - Mińsk unika narracji uderzających w Kijów - mówi ekspert NASK.
Białoruś ma inny cel niż Rosja. - Na przykładzie Polski chce zohydzić swoim obywatelom demokrację i pokazać ją jako system chaotyczny, pełen konfliktów i wzajemnych oskarżeń. Wykorzystują m.in. fakt, że MSWiA początkowo nie potwierdzało informacji o wybuchu, a później premier ogłosił, że do eksplozji jednak doszło - wyjaśnia Filip Głowacz.
Wspomnianą zmianę komunikacji polskiego rządu podkreślał m.in. portal Białoruś Dzisiaj. Informując o wpisie polskiego premiera, w którym stwierdził, że doszło do aktu sabotażu, wspomniano też: "Wcześniej wiceminister spraw wewnętrznych Maciej Duszczyk poinformował, że polska policja nie potwierdziła, że tory kolejowe prowadzące na Ukrainę zostały uszkodzone w wyniku eksplozji".
W przekazie z Białorusi - tym razem skierowanym do Polskich odbiorców - próbowano wyśmiać sprawę. Drwiono, że za dywersję odpowiada... bóbr. W ten sposób nawiązywano do sytuacji z powodzi z jesieni 2024 roku, gdy premier podczas sztabu kryzysowego w Głogowie odniósł się do sprawy bobrów, które miały niszczyć wały przeciwpowodziowe.
I tak krótki filmik wygenerowany przy użyciu sztucznej inteligencji pokazuje, jak zza wysadzonych torów wylania się... bóbr. Do jego stworzenia wykorzystano autentyczne zdjęcie dokumentujące miejsce dywersji. "Znowu ci sami dywersanci, co niszczyli wały przeciwpowodziowe" - czytamy w poście, który 17 listopada pojawił się na telegramowym kanale NewsFactoryPL, znanym z rozpowszechniania prorosyjskiej propagandy. Wieczorem tego samego dnia syntetyczne nagranie z takim podpisem opublikowano na facebookowym koncie Międzynarodowego Radia Białoruś, państwowego białoruskiego medium nadającego w języku polskim. Mimo unijnych sankcji wobec Białorusi to propagandowe medium dociera do polskich odbiorców przez liczne konta w mediach społecznościowych, o czym już informowaliśmy na Konkret24.
- W tym kontekście warto zwrócić uwagę na rolę Tomasza Szmyda, który w białoruskiej infosferze zaczyna pełnić funkcję podobną do tej, jaką w Rosji lata temu pełnił Władimir Żyrinowski, a obecnie częściowo Dmitrij Miedwiediew - czyli osoby mówiącej to, czego rządowe media nie mogą lub nie chcą powiedzieć wprost. Jego zadaniem będzie zapewne przedstawienie najbardziej radykalnych wersji narracji, z którymi Mińsk nie chce być bezpośrednio kojarzony - ocenia ekspert NASK.
Na Konkret24 przestrzegaliśmy przed dezinformacją krążącą w polskich mediach społecznościowych, w której bez dowodów wskazywano Ukraińców jako rzekomych sprawców aktu dywersji. Narrację tę podbijały między innymi anonimowe konta, były polski sędzia, dziś propagandysta ukrywający się w Białorusi oraz część prawicowych polityków.
Źródło: Konkret24
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock