Jeszcze zanim premier Donald Tusk zapowiedział, że "dopadnie sprawców" aktu dywersji na kolei, w mediach społecznościowych wskazywano Ukraińców jako tych "sprawców". To kolejna taka kampania dezinformacji po głośnym, medialnym wydarzeniu.
Na trasie kolejowej Warszawa-Lublin prowadzącej dalej do granicy polsko-ukraińskiej w Dorohusku doszło do dwóch incydentów. Jak potwierdził premier Donald Tusk, w okolicy wsi Mika późnym wieczorem 15 listopada 2025 roku wysadzono fragment toru kolejowego, co szef rządu nazwał "aktem dywersji" i dodał, że "eksplozja miała najprawdopodobniej na celu wysadzenie pociągu".
Tego samego dnia w pobliżu Puław - około 30 km dalej, na tej samej linii kolejowej - uszkodzono sieć trakcyjną, co doprowadziło do zatrzymania pociągu osobowego ze Świnoujścia do Rzeszowa i wybicia w nim trzech szyb. Na miejscu działa policja, prokuratura i służby specjalne, w tym Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Premier w mediach społecznościowych przekazał, że "trwa śledztwo" i zapewnił: "Tak jak w poprzednich tego typu przypadkach, dopadniemy sprawców, niezależnie od tego, kto jest ich mocodawcą".
W tym czasie w sieci trwała już kampania, w której winą za dywersję lub sabotaż obarczano Ukraińców. Zdaniem niektórych internautów - z których część już wcześniej rozpowszechniała podobne narracje - celem takiego działania miałoby być wciągnięcie Polski do wojny z Rosją.
"Ukraińcy przeszli do następnego etapu dywersji"
Już kilka godzin po ujawnieniu pierwszych informacji o uszkodzonych torach 16 listopada i jeszcze zanim premier zabrał głos w tej sprawie, niektórzy internauci przekonywali, że ten incydent to akt dywersji, za który odpowiadają obywatele Ukrainy mieszkający w Polsce. "Po dwudziestu wielkich pożarach (...) Ukraińcy jako russcy szpiedzy (...) wpuszczeni bez żadnej kontroli do Polski po 2022 przez PiS i Dudę przeszli do następnego etapu dywersji - wykolejaniu pociągów" - pisał jeden z anonimowych użytkowników serwisu X (pisownia wszystkich wpisów oryginalna).
Natomiast 17 listopada - już niecałą godzinę po tym, jak Donald Tusk potwierdził wersję o dywersji na linii Warszawa-Lublin - w serwisie X można było przeczytać: "Tusk potwierdza: doszło do aktu dywersji. Za dywersję odpowiadają najprawdopodobniej Ukraińcy, to im zależy na wciągnięciu Polski do wojny". Taki wpis zamieszczono na koncie, gdzie już wcześniej publikowano antyukraińskie i prorosyjskie przekazy.
Można było również znaleźć konta, z których masowo komentowano wpisy dotyczące opisywanych wydarzeń, konsekwentnie zrzucając winę na Ukraińców. Jeden z internautów w ciągu kilku godzin zamieścił ponad 30 komentarzy o treści "ukraińscy sabotażyści" pod wpisami na temat incydentów.
Szybko zaczęły też pojawiać się wpisy, których autorzy przekonywali, że Rosjanie nie mogli stać za zniszczeniem torów. "Chyba nikt kto ma choć trochę zdrowego rozsądku nie pomyśli że to sprawa Rosjan. Jaki interes miałaby Rosja organizując takie prowokacje? Wciągnąć NATO do wojny przeciwko sobie? Jeżeli to rzeczywiście prowokacja to w 100% ukraińska, bo to oni i rząd Polski chcą nas wypchnąć w nie swoją wojnę".
Poseł: "chcieliście się nadstawiać naszym 'przyjaciołom' - no i teraz są tego efekty"
Co do niektórych wpisów nie ma wątpliwości, że były inspirowane przez służby rosyjskie lub białoruskie. Zbiegły na Białoruś były polski sędzia Tomasz Szmydt 17 listopada napisał: "Moim zdaniem wygląda, to na kolejne działania sabotażowe służb specjalnych Ukrainy, pod tak zwaną fałszywą flagą. Jak zawsze będzie to wina Putina".
Podobne sugestie pojawiły się też na kontach niektórych polskich polityków, w tym posłów opozycji. Zwykle nie pisali oni wprost, że za incydentami mogli stać Ukraińcy, ale wynikało to z treści ich wpisów. Poseł Konfederacji Konrad Berkowicz już 16 listopada napisał w serwisie X, że "wszyscy dobrze wiemy, kto mógł stać za akcją dywersyjną na trasie Dęblin - Warszawa". I dodał: "Władza oczywiście niczego jasno nie powie. Najpierw wszczną śledztwo, potem ogłoszą dywersję, a na końcu bohatersko zwalą wszystko na - jak zawsze - wiadomo kogo".
Dzień później pod wpisem Donalda Tuska skomentował: "Wcześniej podpalenia, ataki na obywateli, rozboje, wczoraj zniszczenie pierwszych torów, a dzisiaj wysadzenie kolejnych. Mówiliśmy, ostrzegaliśmy. Wy chcieliście się nadstawiać naszym 'przyjaciołom' - no i teraz są tego efekty. Niestety będzie tego więcej. I to Wasza wina!".
Również poseł PiS Dariusz Matecki w swoim wpisie z 16 listopada wprost nie wskazał odpowiedzialnych za incydent, ale napisał: "Masowe podpalenia, niszczenie torów, ataki na urzędników, powszechna dywersja - to już było. Kto nie zna historii, ten nie może się z niej uczyć". I dodał: "Dziwicie się że ludzie pokroju Nitrasa, Kovala, Tuska, Bodnara, Cimoszewicza, Schnepf, Michnika - nie chcą żeby Polacy znali polską historię? Bo nie chcą żeby Polacy znali historię niemieckich, ukraińskich i rosyjskich zbrodni na Polakach. Nie chcą żebyście wiedzieli, że w Polsce aktualnie zarejestrowana ukraińska organizacja harcerska, która na początku XX wieku wyszkoliła banderowskich zbrodniarzy i organizowała akcje dywersji wobec polskiej administracji. A teraz jak gdyby tego nie było, działają pod tą samą nazwą i dostają państwowe (polskie!) wsparcie".
Już wcześniej Ukrainę oskarżano o prowokację
Przekazy o ukraińskich prowokacjach i próbach zaangażowania Polski w wojnę, zarówno przez ukraińskie, jak i polskie władze, nie są nowością. Od wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie w lutym 2022 roku wielokrotnie weryfikowaliśmy podobne tezy prokremlowskiej propagandy.
Szczególne natężenie tego typu przekazów obserwowaliśmy we wrześniu 2025 roku po wielokrotnym naruszeniu polskiej przestrzeni powietrznej przez rosyjskie drony. Liczni użytkownicy mediów społecznościowych i niektórzy politycy opozycji oskarżali o tę prowokację Ukrainę, która w ten sposób miała chcieć wciągnąć Polskę w wojnę z Rosją. Wiele z tych przekazów weryfikowaliśmy w Konkret24.
Taką tezę stanowczo obalał też wtedy premier Donald Tusk. "W nocy doszło do naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej przez dużą liczbę rosyjskich dronów. Mamy do czynienia najprawdopodobniej z prowokacją na dużą skalę" - mówił najpierw na posiedzeniu rządu. "Po raz pierwszy w czasie tej wojny [drony nadleciały] nie znad Ukrainy, jako efekt błędów, dezorientacji dronów, czy małych rosyjskich prowokacji na minimalną skalę. Po raz pierwszy spora część tych dronów nadleciała nad Polskę bezpośrednio z Białorusi" - dodawał potem w Sejmie.
Przekaz o "włączeniu Polski w wojnę"
Przekaz o tym, że Ukraina wzywa Polskę do włączenia się w wojnę, pojawił się również ponad miesiąc wcześniej. Po tym, jak w nocy z 15 na 16 lipca 2025 roku rosyjskie drony uderzyły w fabrykę polskiej Grupy Barlinek w Winnicy w środkowej Ukrainie, w sieci informowano, że Ukraina domaga się od Polski militarnego zaangażowania się w wojnę z Rosją, w tym wysłania polskich samolotów. Nakręcił je tekst opublikowany w serwisie Nczas.info, w którym przedstawiono rzekomy dowód tych doniesień. Zacytowano bowiem słowa, które miała rzekomo powiedzieć wiceprzewodnicząca Rady Najwyższej Ukrainy Ołena Kondratiuk: "Polska powinna nie tylko podrywać swoje myśliwce podczas rosyjskich ataków na ukraińskie miasta, ale także pomóc Ukrainie ochronić przestrzeń powietrzną przed rosyjskimi dronami i rakietami". Potem przekaz roznosił się w mediach społecznościowych, a internauci przekonywali, że ukraińscy politycy "szukają wśród Polaków naiwniaków, którzy będą bronić tego rozgrabionego kraju".
Jak się okazało podstawą tych twierdzeń był wpis wiceprzewodniczącej Rady Najwyższej Ukrainy Ołeny Kondratiuk opublikowany 16 lipca na jej koncie na Facebooku. W odpowiedzi na atak w Winnicy Kondratiuk wyraziła swoje współczucie dla poszkodowanych pracowników (dwie osoby doznały poważnych poparzeń) oraz zwróciła się z apelem o pomoc do polskich władz. "Dlatego nieustannie apeluję do naszych polskich kolegów i partnerów - samo podrywanie myśliwców w powietrze podczas kolejnego rosyjskiego ataku na ukraińskie miasta to za mało. Trzeba pomóc Ukrainie zamknąć niebo przed rosyjskimi dronami i rakietami za pomocą niezawodnej tarczy. Przynajmniej nad zachodnią częścią naszego kraju. To kwestia ochrony polskich firm i instytucji działających w Ukrainie" - napisała (tłum. red.). Kondratiuk nie nawoływała jednak do bezpośredniego zaangażowania Polski w wojnę z Rosją. Poza tym nie było to żadne stanowisko rządowe, a jedynie jej osobista wypowiedź.
O rzekome próby zaangażowania Polski w wojnę oskarżany jest także sam prezydent Ukrainy, Wołodymyr Zełenski. Przykładowo, w lipcu 2024 roku popularność w sieci zdobywało nagranie z fragmentem jego wystąpienia z wizyty w Polsce 8 lipca 2024 roku. Miał on wówczas jakoby powiedzieć, że "Polska bezpośrednio przystępuje do wojny w Ukrainie". Słowa te miały paść podczas wspólnej konferencji prasowej Zełenskiego z Donaldem Tuskiem. Przeanalizowaliśmy jednak zapis tej konferencji i nigdzie ukraiński prezydent nie ogłaszał, że Polska przystępuje do wojny. We fragmencie, który rozpowszechniany był w sieci, Zełenski mówił po ukraińsku o tym, że Ukraina jest "szczególnie wdzięczna w sprawie specjalnych porozumień" oraz, że "znajduje to odzwierciedlenie w umowie o bezpieczeństwie przewidującej postanowienia dotyczące opracowania mechanizmu zestrzeliwania rosyjskich rakiet i dronów w przestrzeni powietrznej Ukrainy wystrzeliwanych w kierunku Polski". "Jestem przekonany, że nasze zespoły z resortów obrony będą działać wraz z wojskowymi, wspólnie, jak możemy szybko realizować ten punkt naszych porozumień" – dodał Zełenski. Nie powiedział natomiast nic o włączaniu Polski w wojnę.
Już wtedy ostrzegaliśmy, że przekaz o tym, że "Polska jest wciągana do wojny" stale jest obecny w przekazach polskojęzycznych, lecz prorosyjskich kont.
Dlatego też analityk wojskowy Jarosław Wolski po ujawnieniu, że wysadzenie torów kolejowych było aktem dywersji, pytał: "Czy nie można w końcu dokręcić śruby ludziom którzy jawnie rozpowszechniają prorosyjską propagandę w Polsce oraz powielają rosyjskie fejki które mają szczuć na Ukraińców?".
Polski rząd chce wysłać żołnierzy na front?
Ale o próbę wciągnięcia Polski w wojnę oskarżani są nie tylko ukraińscy politycy. Od rozpoczęcia pełnoskalowej inwazji na Ukrainę powracają także fałszywe doniesienia, jakoby to polskie władze podjęły jakąś decyzję o bezpośrednim zaangażowaniu w wojnę. Przykładem takiego przekazu jest ten, który weryfikowaliśmy w maju 2025 roku. Wówczas Roman Fritz, poseł niezrzeszony i wiceprezes partii Konfederacja Korony Polskiej oraz wyżej wspomniany Konrad Berkowicz donosili o rzekomym rozpoczęciu przygotowań do interwencji na Ukrainę przez polskie władze wojskowe. Podstawą tych twierdzeń stało się pismo od zastępcy Dowódcy Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych z 7 lutego 2025 skierowane do czterech adresatów, w tym do szefa Centrum Doktryn i Szkolenia Sił Zbrojnych i Dowódcy Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych. Posłowie w swoich alarmujących wpisach zamieszczali jego zdjęcie. Berkowicz stwierdził, że "oficjalny dokument Wojska Polskiego, podpisany przez generała WP, jasno potwierdza: żołnierze Wojska Polskiego są przygotowywani do misji na Ukrainie (…) w ramach 'struktury wsparcia, koordynacji i szkolenia Sił Zbrojnych Ukrainy'. Mowa jest o bezpośrednim kierowaniu do służby na obszarze Ukrainy". Fritz natomiast apelował: "To nie jest nasza wojna, nie szargajcie życiem Polaków".
Tyle że pismo wcale nie stanowiło dowodu na to, że Polska wyśle "korpus interwencyjny" na Ukrainę. Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych zdementowało te doniesienia i poinformowało, że pismo jest prawdziwe, ale dotyczy "wyselekcjonowanej grupy kilku żołnierzy, (...) którzy kierowani są na Ukrainę do wykonywania zadań, jakie Wojsko Polskie realizuje od dziesiątek lat w wielu rejonach świata". Do tych zadań należy m.in. zabezpieczanie ambasady RP, czy zabezpieczanie wizyt przedstawicieli rządu, Ministerstwa Obrony Narodowej i Sił Zbrojnych RP. Jak zapewniało dowództwo operacyjne, to "standardowa procedura stosowana od lat dotycząca kierowania żołnierzy SZ RP do rejonów o podwyższonym ryzyku operacyjnym".
Już wcześniej siano podobne przekazy o tym, że polscy żołnierze mają być wysłani na Ukrainę i jako dowód pokazywano różne dokumenty - czasem prawdziwe, ale dotyczące czegoś zupełnie innego, a czasem całkowicie spreparowane. Tak było na przykład w maju 2022 roku - w sieci rozpowszechniano treść nieautentycznego listu ukraińskiego generała do dowódcy służb granicznych, w którym ten miał rzekomo informować o polsko-litewskim kontyngencie wojskowym gotowym do wkroczenia na Ukrainę. W kwietniu 2023 rozsyłano natomiast wiadomości SMS i na Telegramie, w których ktoś podszywał się pod polski MON i rzekomo "zapraszał ochotników" do wzmocnienia brygady litewsko-polsko-ukraińskiej. W oby tych przypadkach były to przekazy dezinformacyjne.
O zamiar wysłania polskich żołnierzy oskarżany był również były prezydent RP, Andrzej Duda. Jak opisywaliśmy w marcu 2024 roku, internauci powielali rzekomą informację o tym, że premier Grecji podał, że m.in Polska jest "orędownikiem wysłania wojsk do Ukrainy". Słowa te miał wypowiedzieć podczas spotkania europejskich przywódców w Paryżu, a zrelacjonował je później grecki portal Pronews.gr. Z jego tekstu można było się dowiedzieć, że istnieje grupa państw "która chciała wysłać siły zbrojne niektórych państw do Ukrainy na podstawie dwustronnych porozumień, i być może tak się stanie. Jakie to kraje: Polska, Litwa, Estonia, Łotwa. A przede wszystkim Wielka Brytania". Tyle że ten fragment nie jest wzięty w cudzysłów, a więc nie jest on cytatem z premiera Grecji. Słowa te to po prostu komentarz autora artykułu. Do polskiej sieci trafiła jednak wersja, zgodnie z którą fragment o Polsce to słowa polityka. Sprawdziliśmy także nagranie z konferencji, na której te słowa miały paść. Nie było jednak mowy o tym, że w trakcie szczytu "ujawniły się kraje", które chcą wysłać swoich żołnierzy na Ukrainę. Również grecki premier nie wymienia żadnych nazw. Mało to, po spotkaniu w Paryżu ówczesny prezydent Duda powiedział dziennikarzom, że na szczycie toczyła się żarliwa dyskusja na temat wysłania żołnierzy na Ukrainę i że nie było w tej kwestii żadnego porozumienia. Dwukrotnie podkreślił, że "absolutnie takich decyzji nie ma".
Źródło: Konkret24
Źródło zdjęcia głównego: Wojtek Jargiło/PAP