"Powołałem sędziów tak, jak powoływali ich wszyscy po kolei moi poprzednicy" - mówił w Sejmie prezydent Andrzej Duda. Tyle że jego poprzednicy nie łamali przy tym konstytucyjnych reguł. Prezydent mówił między innymi o modernizacji armii, powoływaniu ambasadorów, kwestiach azylu. Przyglądamy się wybranym kwestiom poruszonym przez głowę państwa.
16 października, rok po wyborach do Sejmu i Senatu, prezydent Andrzej Duda postanowił wystąpić w Sejmie z orędziem. To jego prawo i przywilej zapisany w konstytucji: "Prezydent Rzeczypospolitej może zwracać się z orędziem do Sejmu, do Senatu lub do Zgromadzenia Narodowego" - czytamy w jej art. 140. Wiadomo było, że prezydent będzie chciał mówić "o sprawach bezpieczeństwa, o współpracy, ale pewnie powie również, co się udało, co się nie udało". "Rok po wyborach diagnoza sytuacji, ale też pokazanie wyzwań na przyszłość są potrzebne" - stwierdził Marcin Mastalerek, szef Gabinetu Prezydenta RP, na kilka dni przed orędziem. I rzeczywiście w wystąpieniu głowy państwa najwięcej było elementów oceny działań rządu Donalda Tuska.
Z godzinnego wystąpienia wybraliśmy fragmenty, w których prezydent zachwalał poprzednie rządy, krytykował rząd obecny, ale też taki, gdzie prezydent się myli. I choć "orędzia nie czyni się przedmiotem debaty", to skonfrontowaliśmy wypowiedzi Andrzeja Dudy zarówno z wypowiedziami przemawiającego po nim Donalda Tuska, jak i innych polityków oraz z faktami.
Prezydent o powoływaniu sędziów
"Kolejnym skandalem jest stygmatyzowanie sędziów, którzy powołani w sposób całkowicie zgodny z konstytucją i obowiązującymi ustawami wydają wyroki w imieniu Rzeczypospolitej, stygmatyzowanie poprzez nazywanie ich neosędziami. To kłamliwe i celowo poniżające określenie ma dodatkowo wprowadzać chaos i zamęt, a w gruncie rzeczy także zastraszać tych sędziów. Mówiłem o tym ostatnio w Sądzie Najwyższym i powtórzę: powołałem ponad 3,5 tysiąca sędziów, którzy wydali miliony orzeczeń. Powołałem ich tak, jak powoływali ich wszyscy po kolei moi poprzednicy, prezydenci Rzeczypospolitej. Ci sędziowie przez ostatnie lata rozstrzygają życiowe sprawy Polaków, są sędziami, a wyroki przez nich wydane obowiązują, są wykonywane, są ważne dla ludzi. Kwestionowanie ich legalnego statusu oznacza w istocie podważanie samego fundamentu państwa, jakim jest wymiar sprawiedliwości, ze wszystkimi tego dramatycznymi konsekwencjami społecznymi, a przede wszystkim osobistymi dla obywateli" (pogrubienie od redakcji).
Na te i inne słowa prezydenta, dotyczące krytyki obecnie rządzących w kwestii praworządności, Donald Tusk zareagował, mówiąc: "15 października [2023 roku] ludzie poszli do wyborów, a wcześniej wyszli na ulice, bo też dokładnie wiedzieli, gdzie PiS, gdzie pan prezydent mają konstytucję i praworządność. Pan prezydent powiedział dzisiaj, że praworządność ma w sercu. Nie będę spekulował, gdzie ma praworządność i konstytucję, ale na pewno nie w sercu. Udowodnił to na początku swojej kadencji. Udowodnił to także w dzisiejszym wystąpieniu. Ten wielki zryw polskiego narodu sprzed roku to był zryw także przeciwko dewastacji systemu prawa w Polsce, rządów prawa w Polsce, konstytucji".
Kwestia poruszona przez prezydenta, czyli kwestia statusu sędziów mianowanych na wniosek neo-KRS, to jeden z obecnie najtrudniejszych problemów do rozwiązania w procesie odbudowy praworządności. Funkcjonowanie tego organu wywołuje bowiem wątpliwości konstytucyjne. Przypomnijmy, że w 2017 roku uchwalono ustawę o zmianie ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa oraz niektórych innych ustaw. Zerwała ona z obowiązującą od 1989 roku zasadą, według której 15 sędziów do KRS wybierają zgromadzenia sędziowskie. Według nowych przepisów wybiera ich Sejm. W marcu 2018 roku Sejm większością głosów Zjednoczonej Prawicy wybrał 15 członków neo-KRS. A ci potem zaczęli przedstawiać prezydentowi kandydatury sędziów do powołania.
Większość środowiska prawniczego - poza osobami i instytucjami popierającymi poprzednią władzę - uważa, że taki wybór KRS to naruszenie konstytucyjnej zasady odrębności wymiaru sprawiedliwości. Intencją autorów Konstytucji RP było, aby sędziowie byli powoływani do KRS niezależnie od władzy politycznej. Stwierdzenia, że to sędziowie mają wybierać swoich przedstawicieli do KRS, w konstytucji nie ma. Lecz zgromadzenia sędziowskie wybierały sędziów do KRS przez ponad 25 lat.
Z drugiej strony Konstytucja RP w innym przepisie stanowi, że 15 członków KRS ma być wybranych spośród sędziów Sądu Najwyższego, sądów powszechnych, sądów administracyjnych i sądów wojskowych. Ani neo-KRS pierwszej kadencji, ani obecna neo-KRS nie spełniają tego warunku.
Doszło do naruszenia prawa. Chociaż część wyroków w tej sprawie jest jednoznaczna, a inne już nie. Wyrok jednoznaczny zapadł np. w sprawie Dariusz Gliński przeciwko RP przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka (ETPC). Trybunał uznał, że zasiadanie w Sądzie Najwyższym osób powołanych przez neo-KRS nie gwarantuje prawa do bezstronnego sądu. ETPC zawarł też w wyroku uwagę, że "dalsze funkcjonowanie KRS w kształcie nadanym jej ustawą zmieniającą z 2017 r. oraz jej zaangażowanie w procedurę nominacji sędziowskich utrwala dysfunkcję systemową stwierdzoną powyżej przez Trybunał i może w przyszłości skutkować potencjalnie wielokrotnym naruszeniem prawa do niezawisłego i bezstronnego sądu ustanowionego ustawą, prowadząc tym samym do dalszego pogłębienia kryzysu rządów prawa w Polsce".
Przykładami wyroków salomonowych są odpowiedzi Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) na pytania polskich sędziów. TSUE podziela w nich obawy sędziów o niezależność KRS i prawidłowość nominacji sędziów od 2018 roku, lecz każdą sprawę każe badać indywidualnie przed polskimi sądami. Bo według niektórych orzeczeń TSUE fakt niekonstytucyjnego powołania neo-KRS nie zawsze automatycznie oznacza, że sędziowie z nadania neo-KRS nie gwarantują niezależności.
Po dojściu do władzy rządząca koalicja stanęła przed odpowiedzią na pytanie, co począć z sędziami przedstawionymi prezydentowi przez neo-KRS, a powołanymi przez Andrzeja Dudę, ponieważ nie są oni uważani za niezawisłych.
W kwietniu 2024 roku Sejm uchwalił rządową nowelizację ustawy o KRS. Głównym jej założeniem było to, by 15 sędziów-członków KRS było wybieranych w wyborach bezpośrednich i w głosowaniu tajnym przez wszystkich sędziów w Polsce. Po wyborze nowych członków KRS obecni sędziowie-członkowie Rady mieliby stracić mandaty. W ten sposób - w zamierzeniu resortu sprawiedliwości - KRS ma stać się niezależna od władzy ustawodawczej, a nowelizacja w tej sprawie ma być jedną z fundamentalnych zmian przywracających w Polsce praworządność. Nowelizacja przewiduje też, że prawo do kandydowania na członka KRS nie będzie przysługiwało sędziom, którzy nimi zostali po zmianie przepisów dotyczących KRS w 2017 roku. Jednak w sierpniu 2024 roku Andrzej Duda skierował ustawę do Trybunału Konstytucyjnego.
Na początku września 2024 roku premier Donald Tusk i minister sprawiedliwości Adam Bodnar przedstawili więc podstawowe założenia rozwiązań mających regulować status neosędziów. Z informacji Ministerstwa Sprawiedliwości wynika, że zgodnie ze wstępnym projektem regulacji w sprawie statusu neosędziów dzielą się oni na trzy grupy.
Pierwsza z nich to sędziowie, którzy ukończyli Krajową Szkołę Sądownictwa i Prokuratury. Resort podaje, że to ok. 1600 osób, które uznane są za powołanych zgodnie z konstytucją, a ich status nie będzie kwestionowany.
Druga grupa to sędziowie, którzy - jak podało MS - brali udział "w budowie niedemokratycznego porządku prawnego" (tzw. common design). "Około 500 osób. Mają odpowiadać przed nowym organem dyscyplinarnym - Konsylium Dyscyplinarnym" - podano w informacji resortu.
Trzecia grupa to sędziowie, którzy "awansowali w strukturze sądownictwa, nie uczestnicząc aktywnie w działaniach common design". "[To] około 900 osób. Przyjęli oni awanse, ale nie angażowali się bezpośrednio w działania polityczne. Będą mogli uniknąć odpowiedzialności dyscyplinarnej, jeżeli dobrowolnie wrócą na wcześniejsze stanowiska" - poinformowano.
Według szacunków Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka obecnie w polskich sądach orzeka ponad 2500 sędziów powołanych przez prezydenta Andrzeja Dudę na wniosek neo-KRS. Prawie połowę z tzw. neosędziów stanowią osoby, które wcześniej były już sędziami, a następnie awansowały na wniosek nowej Krajowej Rady Sądownictwa. Z kolei ponad 400 z grupy 2500 neosędziów to osoby, które wcześniej były adwokatami, notariuszami czy prokuratorami. Eksperci HFPC zwracają uwagę, że w ich przypadku "postulowany powrót z mocy ustawy na wcześniej zajmowane stanowisko oznaczałby de facto złożenie z urzędu, co prowadziłoby do naruszenia Konstytucji".
W lipcu 2024 roku Minister Sprawiedliwości skierował do Komisji Weneckiej, jak nazywana jest Europejska Komisja na rzecz Demokracji przez Prawo, pytania dotyczące między innymi tego, czy uchwały Krajowej Rady Sądownictwa wydane po marcu 2018 roku można uznać za nieistniejące i tym samym, że sędziowie powołani na wniosek tej Rady w istocie nie byli nigdy powołani.
W połowie października 2024 roku Komisja przedstawiła swoją opinię. Jak wyjaśniła Helsińska Fundacja Praw Człowieka, w świetle tej opinii: "nie można w drodze ustawy uznać wszystkich uchwał KRS po 2018 r. za nieistniejące, a co za tym idzie nie jest możliwe w świetle standardów europejskich cofnięcie wszystkich tzw. nowych sędziów na poprzednio zajmowane stanowiska. Nie jest to bowiem kompetencja parlamentu i naruszałoby to zasadę podziału władz. Komisja podkreśliła, że przywracanie praworządności musi samo pozostawać w zgodzie z zasadą praworządności. Zdaniem Komisji, aby wykonać wyroki europejskich trybunałów, "niezbędna jest jakaś forma indywidualnej weryfikacji powołań z prawem odwołania do sądu" (pogrubienie od redakcji). I dalej: "Komisja Wenecka wskazuje, że Polska jest zobowiązana do wykonania wyroków Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, które dotyczyły naruszenia prawa do rzetelnego postępowania przed sądem ustanowionym prawem ze względu na to, że orzekał w nim tzw. nowy sędzia. Komisja zwraca uwagę, że w obecnej sytuacji wskazana jest weryfikacja statusu wszystkich sędziów powołanych na wniosek KRS po marcu 2018 r. (w tym także m.in. byłych asesorów sądowych). Proces weryfikacji statusu powinien być przeprowadzony przez organ, który nie jest kontrolowany przez rząd, a ponadto musi być zapewnione prawo odwołania do sądu dla sędziego, którego status byłby zweryfikowany negatywnie. Ocena statusu sędziego powinna odbywać się na podstawie wcześniej opracowanych kryteriów i zasad postępowania (uwzględniających m.in. reguły rzetelnego procesu), a sama ocena i wynikające z niej konsekwencje powinny być zawsze ściśle zgodne z zasadą proporcjonalności. Zasada ta wymaga przynajmniej pewnej formy indywidualizacji oceny sytuacji danego sędziego".
W świetle powyższego nie można uznać, że prezydent Andrzej Duda od 2018 roku powoływał sędziów zupełnie tak, jak czynili to jego poprzednicy. Wcześniej bowiem nie było takiego przypadku, by 15 sędziów członków KRS było wybieranych przez sejmową większość, co środowisko prawnicze - poza osobami i instytucjami popierającymi poprzednią władze - uważa za naruszenie konstytucyjnej zasady odrębności wymiaru sprawiedliwości. A kwestia wskazywania i powoływania sędziów jest jednym z obecnie najbardziej palących problemów, jeśli chodzi o praworządność.
Prezydent o modernizacji armii
"Po 2015 roku zostało podjętych szereg niezwykle ważnych decyzji w tym zakresie (bezpieczeństwa militarnego – red.). Rozbudowujemy naszą armię i realizujemy strategiczne kontrakty zbrojeniowe, które są kluczowe dla przyszłości naszych Sił Zbrojnych. Pozyskanie nowoczesnego sprzętu, w tym systemów obrony przeciwrakietowej Patriot, myśliwców F-35 i FA-50, artylerii rakietowej HIMARS i Chunmoo, armatohaubic Krab, K9, czołgów K2 czy czołgów Abrams, to tylko najbardziej znane z działań, które obok formowania nowych dywizji i powołania Wojsk Obrony Terytorialnej zostało podjęte przez ministrów obrony narodowej rządów Zjednoczonej Prawicy Antoniego Macierewicza i Mariusza Błaszczaka. (...) W ostatnim czasie, a więc już po zmianie obozu rządzącego, zostały podpisane spektakularny kontrakt na zakup śmigłowców bojowych Apache, a także umowa na dostawę dla wojska polskiego lekkich rozpoznawczych transporterów opancerzonych Kleszcz" - mówił Andrzej Duda.
Mimo że prezydent w jednym ciągu wymienił dziewięć różnych rodzajów sprzętu, które miał "pozyskać" rząd Zjednoczonej Prawicy, nie wszystkie są na tym samym etapie realizacji. Warto zacząć od przypomnienia, że istnieje kilka rodzajów umów zbrojeniowych. Umowa ramowa to wstępne porozumienie o zakresie możliwych zakupów - nie oznacza konkretnych dostaw. Za ostateczną umowę uznaje się umowę wykonawczą, w której strony ustalają szczegóły przyszłych dostaw. Jeszcze innym rodzajem jest umowa offsetowa, która (w skrócie) dotyczy przede wszystkim udziału polskiego przemysłu zbrojeniowego w produkcji lub serwisowaniu danego sprzętu zagranicznego. Umowa offsetowa również nie jest więc umową wykonawczą.
Czytaj więcej: Himarsy, samoloty FA-50, czołgi K2. "Zrezygnowano z kontraktów"?
Ze sprzętów wymienionych przez prezydenta rząd Zjednoczonej Prawicy podpisał umowy wykonawcze na zakup: systemów Patriot (umowa wykonawcza w ramach polsko-amerykańskiej umowy międzyrządowej z marca 2018 roku), artyletii rakietowej Himars (umowa z lutego 2019 roku), myśliwców F-35 (umowa ze stycznia 2020 roku), czołgów Abrams (umowa z kwietnia 2022 roku), myśliwców FA-50 (umowa z września 2022 roku), czołgów K2 (umowa z sierpnia 2022 roku), dział samobieżnych K9 (umowa z sierpnia 2022 roku), wyrzutni Chunmoo (umowa z listopada 2022 roku).
Jeśli chodzi o wymienione przez prezydenta armatohaubice Krab, poprzednie kierownictwo MON w grudniu 2023 roku podpisało jedynie umowę ramową na dostawy 152 sztuk. Zapowiedziano w niej podpisanie umowy wykonawczej w lutym 2024 roku, do którego ostatecznie jednak nie doszło. Jak tłumaczyliśmy w Konkret24, najpierw Agencja Uzbrojenia przekazała, że producent Krabów – Huta Stalowa Wola – nie przesłała w terminie oferty, po czym tę informację zdementowała Polska Grupa Zbrojeniowa. Był to jednak ostatni oficjalny komunikat dotyczący potencjalnej umowy wykonawczej.
W mediach można też przeczytać o zastrzeżeniach co do umów ramowych na zakup 1000 czołgów K2 z lipca 2022 roku i 486 wyrzutni HIMARS z września 2023 roku. O pierwszej z nich MON w lipcu 2024 roku pisał w wiadomości do Konkret24, że "nie zapewniła finansowania programu”, dlatego przed podpisaniem drugiej umowy wykonawczej (pierwsza – sierpień 2022 roku) MON potrzebuje zgody Ministerstwa Finansów, Banku Gospodarstwa Krajowego i rozmawia z koreańskim producentem czołgów na temat różnych scenariuszy finansowania. Problem z finansowaniem dotyczy też wyrzutni HIMARS. Pierwsza umowa wykonawcza na 20 sztuk jest realizowana, natomiast drugiej – na 486 sztuk - wciąż nie ma. We wrześniu 2024 roku dziennik "Rzeczpospolita" przekazał, że wciąż nie rozpoczęły się nawet negocjacje i "nie ma szans, że kupimy aż tyle". "Biorąc pod uwagę zawarte już kontrakty na koreańskie systemy (Chunmoo – red.), liczba 486 kolejnych takich zestawów wydaje się zwyczajnie zbyt duża" – pisali dziennikarze. Podobne zastrzeżenia już wcześniej odrzucał jednak sam Mariusz Błaszczak. "Polska będzie dysponowała 500 wyrzutniami Himars. (…) Opozycja mówi, że to za dużo. Nie, proszę państwa, to nie jest za dużo. Właśnie tyle, ile trzeba wyrzutni, żeby realnie odstraszyć agresora" - mówił we wrześniu 2023 roku.
Trwa też audyt wszystkich umów zbrojeniowych podpisanych od 2016 roku, zapowiedziany już w grudniu 2023 roku przez nowe kierownictwo MON. "Poprosiliśmy Sztab Generalny, generała Wiesława Kukułę, by włączył się w weryfikację umów. Nie chodzi o to, by je zrywać. Tylko chodzi o to, że są podpisane umowy ramowe do 2035 roku i Wojsko Polskie ma mieć decydujący wpływ, czego potrzebuje w pierwszej kolejności, na pierwsze 3-4 lata, kluczowe dla bezpieczeństwa RP" – zapewniał w lutym 2024 roku wiceszef MON Paweł Bejda.
Prezydent Andrzej Duda wymienił też dwie umowy podpisane przez nowe kierownictwo MON z ministrem Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem na czele: na śmigłowce bojowe Apache i transportery opancerzone Kleszcz. Pierwszy kontrakt na 96 amerykańskich śmigłowców zawarty 13 sierpnia 2024 roku to w rzeczywistości koniec długiego i złożonego procesu. Polska przekazała Amerykanom zapytanie ofertowe we wrześniu 2022 roku, a Departament Stanu USA wyraził zgodę na sprzedaż w sierpniu 2023. Miesiąc później minister Mariusz Błaszczak podpisał umowę offsetową z firmą Lockheed Martin, która objęła serwisowanie i naprawianie w Polsce konkretnych części maszyny. Dwie następne umowy offsetowe z firmami Boeing i General Electric podpisał już 5 sierpnia 2024 roku wiceminister Paweł Bejda. To otworzyło drogę do zawarcia 13 sierpnia 2024 roku z rządem Stanów Zjednoczonych umowy na zakup zapowiadanych 96 śmigłowców. Następnego dnia MON podpisał także umowę wykonawczą na dostawę 28 lekkich opancerzonych transporterów rozpoznawczych Kleszcz produkowanych przez AMZ-Kutno.
O zakupach sprzętu wojskowego polskiej produkcji mówił m.in. prezydent Andrzej Duda w swoim orędziu: "Jako prezydent Rzeczypospolitej i zwierzchnik Sił Zbrojnych uważam za konieczne kontynuowanie wszystkich rozpoczętych już programów modernizacyjnych w polskiej armii, zarówno tych związanych z realizacją kontraktów zawartych z firmami z Korei Południowej, ze Stanów Zjednoczonych, jak i oczywiście tych realizowanych z naszymi polskimi rodzimymi firmami".
Prezydent o ambasadorach i absolwentach MGIMO
"[Ambasadorów] nagle wezwano do Warszawy i uniemożliwiono im reprezentowanie Polski. (...) Premier ogłosił nagle, że ponad 50 ambasadorów ma zostać odwołanych. Tymczasem konstytucja Rzeczypospolitej wyraźnie mówi o współdziałaniu rządu i prezydenta w sprawach polityki zagranicznej, współdziałaniu polegającym m.in. na uzgadnianiu kandydatów na ambasadorów, którzy są z mocy konstytucji powoływani przez prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. (...) Dlatego to rząd ponosi pełną odpowiedzialność za to, że Polska ma dzisiaj w wielu krajach obniżoną reprezentację dyplomatyczną i że polskie placówki dyplomatyczne mają przez to ograniczoną możliwość działania. (...) Osobną kwestią w tym kontekście pozostaje to, kogo rząd premiera Donalda Tuska planuje na niezwykle ważne dla Polski placówki wysłać. To m.in. absolwenci Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych, tzw. MGIMO, postsowieckiej uczelni, która od samego początku swojego istnienia jest spenetrowana przez rosyjskie służby specjalne i która jest źródłem pozyskiwania kluczowej agentury na całym świecie, jako że studiują tam studenci z wielu krajów świata i studiowali wcześniej. (...) Dzisiaj ludzie tej samej uczelni mają nas reprezentować poza granicami" - mówił w Sejmie prezydent Andrzej Duda.
Wypowiedź prezydenta Dudy pokazuje, jak między głową państwa a rządem rośnie konflikt o ambasadorów. Jeszcze na początku roku "Gazeta Wyborcza" donosiła, iż "prezydent Andrzej Duda obiecał, że nie będzie utrudniać zmiany [na stanowiskach ambasadorów]". Prezydent zawarł z ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim nieformalne porozumienie, że zgodzi się na zmiany na placówkach. W zamian na stanowiskach mieli zostać: były szef Gabinetu Prezydenta Krzysztof Szczerski, ambasador przy ONZ; były szef BBN Paweł Soloch, ambasador w Rumunii; były szef Biura Spraw Międzynarodowych Jakub Kumoch, ambasador w Chinach, oraz ambasador w Watykanie Adam Kwiatkowski (również były szef Gabinetu Prezydenta).
Szybko jednak nieformalne porozumienie przestało obowiązywać.
Cztery miesiące po objęciu stanowiska ministra spraw zagranicznych - 13 marca 2024 roku - Radosław Sikorski zdecydował o "zakończeniu misji przez ponad 50 ambasadorów". W oficjalnym komunikacie MSZ przekazało, że ta "niezbędna wymiana na stanowiskach przedstawicieli Polski za granicą służy lepszemu, profesjonalnemu realizowaniu trudnych wyzwań stojących dziś przed polską polityką zagraniczną". Jednocześnie ministerstwo nazwało swoje działanie w komunikacie "rozpoczęciem procedury odwołania ambasadorów" i wyraziło nadzieję "na zgodne współdziałanie w tej sprawie najważniejszych władz w kraju".
To ostatnie zdanie jest o tyle znaczące, że Radosław Sikorski mógł tylko "zakończyć misję ambasadorów", czyli wezwać ich z placówek do kraju, ponieważ do pełnego odwołania potrzebuje zgody prezydenta, czyli wspomnianego "współdziałania najważniejszych władz". W Konstytucji RP - na którą powoływał się w orędziu prezydent Andrzej Duda - zapisano, że "Rada Ministrów prowadzi politykę (...) zagraniczną Rzeczypospolitej Polskiej" (art. 146, ust. 1), "Prezydent Rzeczypospolitej w zakresie polityki zagranicznej współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem" (art. 133, ust. 3), ale jednocześnie to "Prezydent Rzeczypospolitej jako reprezentant państwa w stosunkach zewnętrznych (...) mianuje i odwołuje pełnomocnych przedstawicieli Rzeczypospolitej Polskiej w innych państwach i przy organizacjach międzynarodowych" (art 133, ust. 1, pkt 3). Potwierdzono to w ustawie z 21 stycznia 2021 roku o służbie zagranicznej, w której zapisano: "Ambasadora mianuje i odwołuje Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej na wniosek ministra właściwego do spraw zagranicznych, zaakceptowany przez Prezesa Rady Ministrów".
Ruch ministra spraw zagranicznych w sprawie ambasadorów wywołał więc sprzeciw ze strony Andrzeja Dudy. Prezydent poproszony w marcu tego roku o komentarz przypomniał jedynie, że "nie da się żadnego ambasadora polskiego powołać ani odwołać bez podpisu prezydenta" i tym samym odmówił odwołania wskazanych przez MSZ dyplomatów. Rząd przywołał więc ambasadorów z placówek i - jak zapowiadał wcześniej Donald Tusk - "do czasu zmiany stanowiska prezydenta lub zmiany prezydenta" ich funkcję pełnią dyplomaci niżsi rangą w charakterze charge d’affaires (odpowiedzialny za sprawy, pełniący obowiązki). Dlatego w orędziu Andrzej Duda mówił, że "Polska ma dzisiaj w wielu krajach obniżoną reprezentację dyplomatyczną". Warto zaznaczyć, że są kraje, w których polskiego ambasadora nie ma już od dłuższego czasu - w lipcu doliczyliśmy się w Konkret24, że "20 ambasadach i trzech stałych przedstawicielstwach Polski nie ma ambasadora". W 15 placówkach chargé d'affaires a.i. wyznaczono przed 13 grudnia 2023 roku, czyli jeszcze za rządów Zjednoczonej Prawicy. Były to na przykład placówki w Kuwejcie czy Izraelu.
Szczególnie dużo komentarzy wywołała natomiast druga część wypowiedzi prezydenta dotyczącej ambasadorów, w której Andrzej Duda stwierdził, że wśród kandydatów rządu na nowych ambasadorów są absolwenci Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych (MGIMO). Ta powstała w Związku Radzieckim uczelnia jest prowadzona przez rosyjski MSZ, a poprzedni minister spraw zagranicznych w rządzie PiS Zbigniew Rau nazywał ją "częścią wielkiego projektu sowieckiego imperializmu" oraz "elementem sowieckiej soft power". Dlatego w 2022 roku – na mocy przyjętej przez PiS nowelizacji ustawy o służbie zagranicznej – z MSZ zwolniono 35 absolwentów MGIMO.
Temat absolwentów tej uczelni wrócił po tym, jak nowe kierownictwo MSZ zaproponowało Wojciecha Bożka i Andrzeja Cieszkowskiego na stanowiska ambasadorów odpowiednio w Iraku i Brazylii. Pierwszy z nich ukończył studia na MGIMO w 1986 roku, a drugi w 1995. Dlatego na posiedzeniu sejmowej komisji spraw zagranicznych 12 września 2024 roku, która musi każdorazowo zaopiniować kandydatury na ambasadorów, Zbigniew Rau pytał wiceministra spraw zagranicznych Władysława Teofila Bartoszewskiego: "Czy wracacie państwo do polityki obsadzania naszych placówek dyplomatycznych absolwentami MGIMO?" (wszystkie cytaty za sejmowym zapisem posiedzenia - red.).
Wiceminister w odpowiedzi zapewnił, że "co do zatrudniania w MSZ absolwentów MGIMO, kierujemy się wyłącznie kwalifikacjami kandydata, a nie tym, gdzie skończył studia". I wyjaśnił: "Kandydaci, którzy dzisiaj są obecni, a którzy byli w MGIMO - jeden (Andrzej Cieszkowski - red.) tak się składa, że został wysłany przez wolną, suwerenną i demokratyczną Polskę, bo lata 1990-1995 nie były latami rządów komunistów w Polsce, a drugi kandydat, pan ambasador [Wojciech] Bożek, był, tak się śmiesznie składa, 24 lata temu proponowany jako ten absolwent MGIMO komisji spraw zagranicznych na kandydata na ambasadora do Kuwejtu przez mojego ojca (Władysława Bartoszewskiego – red.), o którym można różne rzeczy mówić, ale że popierał agenturalną działalność – to już raczej nie. Więc ja bym stosował kryteria merytoryczne, a nie ideologiczne".
Również obaj kandydaci odnieśli się do kwestii swoich studiów w Moskwie. Wojciech Bożek stwierdził, że ma to dla niego "efekt mobilizujący, stymulujący do lepszej pracy", ponieważ "całe życie stara się udowodnić, że można być państwowcem, można dobrze służyć Polsce". Andrzej Cieszkowski opowiedział natomiast, w jaki sposób trafił na MGIMO. "W 1990 roku rząd Rzeczypospolitej Polskiej skierował mnie na te studia. Byłem stypendystą rządu przez pięć lat" – mówił dyplomata. "Z moich rozmów i w Uniwersytecie Warszawskim, i w ministerstwie edukacji informowano, że to jest najlepsza szkoła dostępna dla naszych studentów w tamtym czasie, jeśli chodzi o studia dyplomatyczne. Sam sprawdzałem możliwości studiowania w Wiedniu i zachodniej Europie – i to nie był ten czas, co mamy teraz. Erasmus, otwarcie bezpłatne… Ogromne koszty – absolutnie niedostępne dla zwykłego człowieka. Ja pochodzę z małego miasteczka z północno-zachodniej Polski, więc absolutnie nie do zrobienia. A myślę, że to były bardzo dobre, merytoryczne studia" – dodawał.
Obie kandydatury zostały pozytywnie zaopiniowane przez komisję spraw zagranicznych stosunkiem głosów 15 do 11.
Słowa Andrzeja Dudy o ambasadorach - w tym o absolwentach MGIMO - już po wystąpieniu skomentował Radosław Sikorski. "Prezydent nie wyjaśnił, dlaczego od dziewięciu miesięcy nie złożył podpisu ani pod jedną nominacją ambasadorską. Niech prezydent powoła tych, których uważa za godnych przedstawicieli Polski i nie wyraża zgody i odrzuca tych, którzy mu się nie podobają. Ale niech robi coś zamiast strajkować" – mówił szef MSZ. "Ustawa, którą sam pan prezydent podpisał, stanowi, że prezydent może to zrobić na wniosek ministra spraw zagranicznych. To jest moja prerogatywa - składać wnioski. I ja je składam, złożyłem kilkadziesiąt. Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego pan prezydent nie uwzględnił ani jednego z nich. Czy wszystkich kilkudziesięciu - w znakomitej większości zawodowych polskich dyplomatów - uważa za agentów i zdrajców? A jeśli tak, to niech powie dlaczego" – dodał.
Prawdą jest więc, że wśród kandydatów MSZ na nowych ambasadorów są absolwenci moskiewskiej uczelni, ale ich kandydatury zostały pozytywnie zaopiniowane przez sejmową komisję spraw zagranicznych, a kierownictwo MSZ tłumaczyło, że w tej kwestii "kieruje się wyłącznie kwalifikacjami kandydata, a nie tym, gdzie skończył studia".
Prezydent o polityce migracyjnej i nieudzielania azylu politycznego
"Ze zdziwieniem przyjąłem niedawną zapowiedź pana premiera dotyczącą wycofania się z przyznawania azylu politycznego w Polsce. To rzekomo miałoby doprowadzić do obrony granicy przed hybrydowym atakiem, jak rozumiem. Otóż, proszę państwa, myliliście się wtedy i obawiam się, że mylicie się również teraz. Zapowiedź premiera z ostatnich dni dotycząca nieprzyznawania azylu politycznego nie posłuży uszczelnieniu naszej granicy i ograniczeniu nielegalnej migracji. Za to wszystko wskazuje, że uniemożliwi przedstawicielom na przykład białoruskiej opozycji politycznej schronienie się w Polsce. A przecież Polska była, jest i – mam nadzieję – będzie krajem wolności i solidarności. Polska ma wielowiekową tradycję wspierania dążeń wolnościowych innych narodów i dawania schronienia ludziom, którzy o wolność walczą. Tymczasem w myśl zapowiadanych przez premiera zmian wielu ludzi szykanowanych przez reżim Łukaszenki nie będzie mogło schronić się w Polsce. (Oklaski) Powiedzmy wprost: Putin i Łukaszenka próbują zdestabilizować sytuację na naszej granicy, w Unii Europejskiej, a państwa odpowiedzią na to jest pozbawienie bezpiecznego schronienia osób, które Putin i Łukaszenka wsadzają do więzień i prześladują. To chyba jakaś fatalna pomyłka" - powiedział prezydent Andrzej Duda.
Na te słowa odpowiedział niedługo potem premier Donald Tusk. Zauważył, że "nie było ani jednego przypadku, że opozycjonista białoruski próbował nielegalnie przekroczyć granicę polsko-białoruską w grupach organizowanych przez Łukaszenkę". Przypominał, że "na naszą wschodnią granicę są zwożone za pieniądze rosyjskie i białoruskie zorganizowane grupy, czasami trenowane i ćwiczone przez służby białoruskie po to, by cały czas prowokować konflikty na naszej granicy". Mówił, że decyzje polskiego rządu "mogą budzić emocje, ale mają za cel skuteczną ochronę granicy, żeby nikt tam nie ginął".
W podobnym duchu zapewniał tego samego dnia w Sejmie dziennikarzy Radosław Sikorski, minister spraw zagranicznych. "Czy zna pan przypadek choćby jednego opozycjonisty białoruskiego, który próbował przebić się siłą przez polską granicę?" – zwrócił się do jednego z dziennikarzy i zaraz sam sobie odpowiedział: "Nie ma takiego przypadku. To jest bzdura. Pan prezydent nie doczytał, nie przemyślał, nie pierwszy raz. Opozycjoniści białoruscy będą nadal przyjeżdżać, czy to przez Litwę, czy przez Ukrainę, czy po prostu przez polską granicę i składać tutaj wnioski o azyl. Nie będziemy wpuszczać tych watah wysyłanych przez Putina i Łukaszenkę".
W swoim sejmowym wystąpieniu Tusk stwierdził także: "Nikt nie mówi tu o zawieszeniu praw człowieka. Nikt nie mówi tutaj o zawieszeniu prawa do azylu. To jest nieprawda. Mówimy o nieprzyjmowaniu wniosków azylowych składanych przez ludzi, którzy, zorganizowani przez Łukaszenkę, nielegalnie przekraczają granicę. Musicie wreszcie zrozumieć to, że problem polega na tym, że jest to wynik przestarzałych przepisów prawa. Polska będzie w awangardzie tych państw, które będą zmieniały przepisy, także międzynarodowe, które są zupełnie nieadekwatne do tej sytuacji". I dalej: "Będziemy bronić polskiej granicy i będziemy używali różnych instrumentów prawnych, ponieważ święte prawo do azylu politycznego dla uchodźcy, dla prześladowanego zamieniło się w narzędzie cynicznie wykorzystywane przez Putina, Łukaszenkę i przemytników ludzi. Polska nie może być bezradna i nie będzie bezradna".
Tyle że o zawieszeniu prawa do azylu mówił… sam Donald Tusk w swoim wystąpieniu na konwencji Koalicji Obywatelskiej 12 października, które wzbudziło tyle kontrowersji. Oto dokładny cytat: "Jeśli ja na przykład dzisiaj głośno powiem, że jednym z elementów strategii migracyjnej będzie czasowe terytorialne zawieszenie prawa do azylu i będę się domagał uznania w Europie dla tej decyzji, to dlatego, bo my dobrze wiemy, jak to jest wykorzystywane przez Łukaszenkę, Putina, przez szmuglerów, przemytników ludzi, handlarzy ludzi. Jak to prawo do azylu jest wykorzystywane dokładnie wbrew istocie prawa do azylu".
To, jak to teraz sformułował Tusk w Sejmie, czyli nie zawieszenie prawa do azylu, a postulat czasowego i terytorialnego zawieszenia prawa do przyjmowania wniosków o azyl w przypadku zagrożenia destabilizacji państwa przez napływ imigrantów znajduje się w strategii migracyjnej (jej tytuł to: "Odzyskać kontrolę. Zapewnić bezpieczeństwo. Kompleksowa i odpowiedzialna strategia migracyjna Polski na lata 2025-2030"), przyjętej 15 października podczas posiedzenia Rady Ministrów.
W dokumencie jest mowa o tym, że "Polska, respektując podstawowe prawa człowieka w zakresie udzielania ochrony krajowej i międzynarodowej, będzie dążyła do zmiany ogólnego podejścia na poziomie Unii Europejskiej oraz w ramach członkostwa w organizacjach międzynarodowych, na rzecz uzupełnienia go o kwestie bezpieczeństwa (wewnętrznego i międzynarodowego). Doświadczenia instrumentalizacji migracji oraz wykorzystywania migrantów w działaniach hybrydowych wymierzonych w stabilność Polski oraz Unii Europejskiej dostarczają wiele argumentów uzasadniających takie podejście. Dotyczy to nie tylko nielegalnych przekroczeń granicy poza przejściami granicznymi, ale również możliwości czasowego i terytorialnego zawieszania przyjmowania wniosków na samych przejściach lub poza nimi w sytuacji bezpośredniego zagrożenia bezpieczeństwa państwa".
17 października podczas nieformalnego spotkania w Brukseli dotyczącego migracji Tusk mówił dziennikarzom, że jest właściwie po spotkaniach "ze wszystkimi najważniejszymi graczami". "To, co chciałem osiągnąć w tej kwestii, osiągnąłem. Przede wszystkim zrozumienie" - przekazał. Wyjaśniał, że w założeniach polskiego planu "nie chodzi o zawieszenie prawa do azylu, tylko o czasowe, terytorialne zawieszenie przyjmowania wniosków tam, gdzie granica jest przekraczana nielegalnie, siłowo, a więc na granicy białoruskiej".
"Wszyscy to rozumieją tutaj i nikt nie ma z tym problemu, żeby uznać polskie prawo do czasowego zawieszenia także składania tych aplikacji o azyl. I wszyscy też rozumieją, jak bardzo specyficzna jest sytuacja, kiedy w przemyt ludzi zaangażowane są wrogie reżimy, tak jak w przypadku Białorusi i Rosji. Że to jest zupełnie inna kwestia" - kontynuował szef polskiego rządu.
Wracając do zarzutów prezydenta Dudy o uniemożliwieniu składania wniosków o azyl przedstawicielom białoruskiej opozycji, trzeba podkreślić, że nie zmieniono jeszcze żadnego prawa w tym zakresie. Nie zaproponowano nawet żadnych konkretnych zmian w ustawach, a zapowiadano nowelizację dwóch: o udzielaniu cudzoziemcom ochrony na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej oraz ustawy o cudzoziemcach. Mamy jedynie ogólny dokument – wyżej wspomnianą strategię migracyjną.
Trudno więc powiedzieć, czy rzeczywiście przedstawiciele białoruskiej opozycji nie będą mogli występować o azyl w Polsce. Warto jednak podkreślić, że sobotnia zapowiedź premiera Tuska spotkała się ze zgodną krytyką prawników i organizacji pozarządowych, zajmujących się prawami człowieka. Podkreślają, że prawo do azylu jest niepodważalne.
Źródło: Konkret24
Źródło zdjęcia głównego: Marcin Obara/PAP