Przymusowa relokacja migrantów, wstrzymywanie przez Brukselę środków z KPO, opanowana inflacja, linia hańby Tuska – te i inne fałszywe narracje powtarzają w kampanii wyborczej politycy Prawa i Sprawiedliwości. Tłumaczymy, co w nich jest nieprawdą.
W ostatnich dniach kampanii parlamentarnej na spotkaniach z wyborcami prezes PiS Jarosław Kaczyński, premier Mateusz Morawiecki i inni prominentni politycy partii powtarzają, że reprezentują ugrupowanie prounijne. Lecz spora część ich wystąpień to krytyka Unii Europejskiej (często określanej jako "brukselskie elity") oraz jej polityki, zarzucanie Unii braku poszanowania suwerenności Polski i łamania traktatów UE. Jeśli zaś prezes PiS porównuje Polskę z krajami Zachodniej Europy, podkreśla korzystne dla nas wskaźniki gospodarcze i problemy, z jakimi borykają się tamte państwa.
Cały ten przekaz przygotowany jest z myślą o wyborcy, który ma usłyszeć, że tylko ciągłość rządu PiS gwarantuje, iż Polska będzie bezpieczna i będzie się mogła rozwijać. Niektóre z głośnych kampanijnych tez PiS to jednak przekazy wprowadzające w błąd. Przedstawiamy te najistotniejsze.
1. "Przymusowa relokacja nielegalnych migrantów", czyli straszenie Brukselą i "obcym"
Nie bez powodu temat migrantów stał się dominującym w przekazie wyborczym Prawa i Sprawiedliwości – wszak w pierwotnym zamyśle referendum miało dotyczyć wyłącznie relokacji migrantów. Teraz dotyczy tego pierwsze pytanie: "Czy popierasz przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską". Jak analizowaliśmy w Konkret24, w samym tylko pytaniu PiS zawarł trzy nieprawdy, które manipulują opinią publiczną. Chodzi o określania: "przymusowa relokacja", "mechanizm narzucony przez biurokrację europejską" i samo pojęcie "nielegalni imigranci".
CZYTAJ WIĘCEJ W KONKRET24: Sześć twierdzeń PiS o relokacji migrantów, które wprowadzają w błąd
W kolejnych dniach kampanii wyborczej PiS podgrzewał temat migrantów. 29 września w mediach społecznościowych pokazał spot z Mateuszem Morawieckim – premier oskarża Platformę Obywatelską i Europejską Partię Ludową (European People's Party, EPP), że chcą relokacji nielegalnych migrantów. W filmie dominują obrazy mające potęgować poczucie zagrożenia: imigranci zatrzymywani przez policję, zamieszki na ulicach, zniszczone mienie, starcia na ulicach z policją. "Tu jest kwit, w którym partia Webera i Tuska wnioskuje do Parlamentu Europejskiego o natychmiastowe przyjęcie paktu migracyjnego" – oświadcza premier, wymachując jakimś dokumentem. W kadrze widzimy fragmenty rzekomego "kwitu". To pismo z logo EPP datowane na 28 września 2023 roku, zatytułowane: "Żądania grupy EPP". Co dziwne, dokument jest w języku polskim. W spocie podświetlono fragment: "Kluczowa debata: Oświadczenia Rady i Komisji – Pilna potrzeba przyjęcia paktu migracyjnego w świetle kryzysu na Lampedusie – bez rezolucji".
Pakt migracyjny to rozporządzenie przyjęte 8 czerwca przez ministrów państw członkowskich UE na Radzie Unii Europejskiej - przy sprzeciwie Polski i Węgier. Wprowadza on mechanizm solidarnościowy, czyli różne formy solidarnej pomocy dla krajów zmagających się z problemem nasilonej migracji spoza Unii Europejskiej.
PiS przekonuje, że Komisja Europejska jest autorem mechanizmu przymusowej relokacji. Tymczasem ta sama Komisja podkreśla, że takiego przymusu nie będzie. To wynika wprost z projektu unijnego rozporządzenia, w którym czytamy, że relokacja migrantów z innego kraju członkowskiego jest tylko jednym z trzech sposobów uczestnictwa w mechanizmie solidarnościowym - zamiast niej można wesprzeć kraje poddane presji migracyjnej finansowo lub operacyjnie. Ta ostatnia forma wsparcia oznacza np. wysłanie polskich strażników granicznych do pomocy w patrolowaniu granic zewnętrznych Unii Europejskiej. Co więcej, wbrew twierdzeniom powtarzanym przez polityków PiS w projekcie rozporządzenia Komisji zapisano, że relokacja ma "charakter dobrowolny".
"Nigdy nie było, nie ma i nie będzie przymusu relokacji uchodźców do Polski" – powiedziała w czerwcu Ylva Johansson, unijna komisarz ds. wewnętrznych odpowiedzialna m.in. za migrację w rozmowie z reporterem "Faktów" TVN Michałem Traczem. "Polska gości milion uchodźców z Ukrainy. To Polska mogłaby korzystać na europejskiej solidarności i do niczego nie będzie zmuszana" - zapewniła.
Jaki "kwit" pokazuje w spocie premier Morawiecki? To standardowy wniosek ugrupowania o debatę w PE. "Przypuszczam, że autentyczny dokument istnieje w języku angielskim. Mogę potwierdzić, że Grupa EPL składała wniosek o debatę na temat paktu w kontekście kryzysu na Lampedusie. Wniosek dotyczył debaty priorytetowej na nadchodzącej sesji plenarnej Parlamentu Europejskiego" – poinformowała 29 września redakcję Konkret24 Agata Byczewska z biura prasowego EPP. Jak dodała: "nie chodzi o 'żądanie', a o wniosek o wpisanie do porządku obrad najbliższej sesji plenarnej PE".
Oryginalny dokument w języku angielskim miał tytuł: "EPP additional requests", co można przetłumaczyć jako "dodatkowe wnioski EPP". Gdy o pokazywany przez premiera "kwit" zapytaliśmy eurodeputowanego Platformy Obywatelskiej i wiceprzewodniczącego EPP Andrzeja Halickiego, odpowiedział: - To nie żaden wniosek. To wewnętrzna instrukcja dla pracownika, który na spotkanie przygotowawcze w języku angielskim otrzymał notatkę na temat ewentualnego stanowiska EPP w sprawie agendy na posiedzenie w Strasburgu.
Spotkania przygotowawcze na poziome sekretarzy generalnych odbywają się przed posiedzeniem przewodniczących - na nich ustala się agendę, która jest później przyjmowana w Strasburgu, zaznaczył europoseł. Halicki potwierdził informację Byczewskiej, że dokument pokazany w spocie PiS to nie żądania, tylko oczekiwania EPP. - W tym dokumencie po angielsku był tytuł dyskusji związany z kryzysem migracyjnym na Lampedusie i informacja, że gdyby była zmiana tego tytułu na szerszy, bardziej ogólny, czyli dotyczący tych paktu migracyjnego, to gdyby taki punkt miał miejsce i był uzgodnieniem wszystkich grup, my jesteśmy za zmianą tego tytułu – wyjaśnił. I dodał: – Tłumaczenie na polski przedstawione w spocie PiS jest dziełem kogoś już w sztabie tej partii.
Debata odbyła się 4 października, jej zakres i tytuł zmieniono na: "Oświadczenia Rady i Komisji - Potrzeba przyspieszenia procesu przyjmowania pakietu azylowego i migracyjnego" (ang. "Council and Commission statements - Need for a speedy adoption of the asylum and migration package"). Europarlamentarzyści nic nie głosowali. - Notabene tę debatę akceptowała EKR, czyli partia, do której należy PiS. Co więcej, jeden z mocniejszych głosów na tej debacie należał do przedstawiciela EKR. Był to Włoch Nicola Procaccini. Więc EKR w żadnym momencie przygotowywania tej sesji nie była przeciwko tej debacie, akceptowała ją – wyjaśniał Halicki 5 października.
Ale 4 października w Brukseli ambasadorowie 27 państw członkowskich osiągnęli porozumienie w sprawie "regulacji kryzysowej" dotyczącej nadzwyczajnych środków, które kraj może podjąć w przypadku masowego, nieprzewidzianego przepływu migrantów w kierunku swoich granic. Polska i Węgry zagłosowały przeciw; Słowacja, Czechy i Austria wstrzymały się od głosu - podała Polska Agencja Prasowa, powołując się na źródło unijne. Oznacza to, że kraje członkowskie mają już stanowisko negocjacyjne w rozmowach z Parlamentem Europejskim nad ostatecznym kształtem paktu migracyjnego.
Następnego dnia premier Morawiecki – wsparty przez prezydenta Andrzeja Dudę - na konferencji zapowiedział: "Jadę do Grenady na szczyt Rady Europejskiej postawić twarde weto". PiS w poście na platformie X potem napisał, że premier "postawi veto niebezpiecznym planom Donalda Tuska, PO, Niemiec i Brukseli". Komentując to, prof. Maciej Duszczyk z Uniwersytetu Warszawskiego wyjaśniał, że to posiedzenie ma charakter nieformalny: "Niczego tam się nie blokuje, bo nie ma formalnych ustaleń. To pewnego rodzaju spotkanie dyskusyjne mające na celu wymianę zdań". Podobnie tłumaczył korespondent TVN24 w Brukseli Maciej Sokołowski: "W Granadzie nie będzie decyzji o migracji. Głosowanie było już na poziomie ministrów" – skomentował post PiS. A odnosząc się do przekazu Morawieckiego: "nie zgadzam się na dyktat Brukseli", wyjaśnił: "za paktem 25 krajów UE, o sukcesie mówi rząd Włoch".
Uporczywe powtarzanie przez premiera Morawieckiego i PiS, jak straszny skutek dla Polski spowoduje wprowadzenie paktu migracyjnego, podbijane jest opowieściami o niebezpieczeństwie, jakie migranci powodują na Zachodzie. Politycy PiS manipulują, mieszając różne wydarzenia: wojny gangów w Szwecji, problem biednych przedmieść we Francji i obecny napływ migrantów z Afryki na włoską wyspę Lampedusa. Wszystko, by podkręcać wśród wyborców atmosferę strachu przed migrantami.
2. Handel polskimi wizami: "to nawet nie jest aferka". A były dymisje, kontrole i zatrzymania
Profesor Duszczyk, komentując post PiS o Radzie Europejskiej w Granadzie, zakończył uwagą: "Na pewno jednak będą pytania o aferę wizową w Polsce". Aferę, której zdaniem PiS i rządu nie ma, bo została rzekomo wymyślona przez opozycję.
Ten przekaz PiS należy do najświeższych, gdyż wszystko zaczęło się od odwołania 31 sierpnia 2023 roku przez premiera Mateusza Morawieckiego wiceministra spraw zagranicznych Piotra Wawrzyka. Odpowiadał w resorcie za sprawy konsularne, w tym system wydawania wiz. Jako oficjalny powód podano "brak satysfakcjonującej współpracy". Jednak już dzień później "Gazeta Wyborcza", powołując się na swojego informatora w MSZ, przekazała, że 31 sierpnia do budynku resortu dyplomacji weszli agenci służb specjalnych, prawdopodobnie CBA. Mieli przesłuchać kierownictwo departamentu konsularnego i dyrektora generalnego MSZ. Kilka dni później "GW" i inne media opisywały, że w bardzo prosty sposób, za łapówki, migranci z krajów Afryki i Bliskiego Wschodu mogli dostać polskie wizy. Przed ambasadą w jednym z państw afrykańskich nawet miały stać stoiska, gdzie można było kupić już podstemplowane dokumenty - wystarczyło wpisać nazwisko.
"Rzeczpospolita" pisała, że stworzony przez polski MSZ miał charakter wybitnie korupcjogenny i pozwalał "omijać kolejkę". "Mówiło się, że system wiza-konsul, gdzie cudzoziemcy zaklepują miejsca w kolejce, stwarza możliwość dla nieuczciwych graczy. Firmy, które opanowały informatyczną umiejętność rezerwacji, wiedziały, kiedy są wolne miejsca, i w ułamku sekundy były one blokowane" – podała dziennik. Według informacji "Rz" za pieniądze "można było obejść system", a cudzoziemcy płacili za otrzymanie polskiej wizy 4-5 tysięcy dolarów.
Z kolei według Onetu wiceminister Piotr Wawrzyk został wyrzucony z rządu i z list wyborczych PiS właśnie za to, że pomógł swoim współpracownikom stworzyć nielegalny kanał przerzutu imigrantów z Azji i Afryki przez Europę do Stanów Zjednoczonych. Portal ujawnił, że grupa Indusów była prezentowana w departamencie konsularnym MSZ przez Edgara K. jako ekipa filmowa z Bollywood, co okazało się nieprawdą.
Politycy obozu rządzącego usilnie przekonują, że nie ma żadnej afery wizowej. Powtarzają, że proceder nielegalnego kupowania polskich wiz miał zostać zawczasu wykryty i miał dotyczyć tylko 286 wiz.
19 września minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau stwierdził wprost: "Nie czuję się współwinny, nie rozważam podania się do dymisji i nie ma żadnej afery wizowej". 27 września Jarosław Kaczyński na spotkaniu w Pruszkowie aferę wizową określił jako bajkę i niebywałe kłamstwo. "Oni tu mówią o jakiejś wielkiej aferze. No można powiedzieć, że rzeczywiście jest to coś wielkiego – można to nazwać kłamstwem tego ostatniego trzydziestolecia, kłamstwem numer jeden. To są te wizy. Te wizy, których nie było. Nikt żadnych dwustu pięćdziesięciu tysięcy wiz nie wydawał" – mówił Kaczyński. Wcześniej, w połowie września, stwierdził, że "to nawet nie jest aferka".
Jednak w związku z aferą, której rzekomo nie ma: - posadę stracił wiceminister spraw zagranicznych; - prokuratorskie zarzuty usłyszało siedem osób, a wobec trzech zastosowano tymczasowy areszt, w tym wobec współpracownika Wawrzyka - Edgara K (jego nazwisko zniknęło z rządowych stron); - resort przeprowadził nadzwyczajną kontrolę i audyt w Departamencie Konsularnym Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz wszystkich placówkach konsularnych; - zdecydowano o wypowiedzeniu umów wszystkim firmom outsourcingowym, którym od 2011 roku powierzone zostały zadania związane z przyjmowaniem wniosków wizowych.
CZYTAJ WIĘCEJ: Afera wizowa. Czego się dowiedzieliśmy
Politycy opozycji wytykają rządowi hipokryzję: że z jednej strony zapewnia, iż zabezpiecza Polskę przed nielegalną migracją, sprzeciwiając się paktowi migracyjnemu i budując zaporę na granicy – a z drugiej strony, w MSZ kwitł biznes załatwiania wiz za łapówki dla obywateli takich krajów jak Indie, Bangladesz czy Indonezja. I to właśnie za rządów PiS bardzo wzrosła liczba wydawanych wiz pracowniczych. Według danych opublikowanych przez MSZ w 2021 roku Polska takich wiz - bez uwzględniania obywateli Białorusi i Ukrainy - wydała 116 355; w 2022 roku – już 170 095; a w pierwszej połowie 2023 roku - 88 303.
3. Brak środków z KPO: "myśmy zrobili wszystko, to szantaż władz europejskich". Nieprawda
W ogóle krytyka Unii Europejskiej, szczególnie w ostatnich dniach, stała się istotną częścią kampanii wyborczej Prawa i Sprawiedliwości. Politycy rządzący przekonują, że "brukselskie elity" wpływają na wynik wyborów, pomagając opozycji, że chcą doprowadzić do zmiany rządu w Polsce. Jedna z głównych narracji dotyczy pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy, czyli polskiej części Funduszu Odbudowy utworzonego przez Unię Europejską po pandemii COVID-19. To z niego kraje członkowskie mają odbudowywać swoje gospodarki po kryzysie. Polska jest jednym z pięciu ostatnich państw, które wciąż nie dostały z tego funduszu ani jednego euro.
CZYTAJ W KONKRET24: Schreiber: osiem państw, oprócz Polski, nie ma środków z KPO. Nie, mniej
Politycy PiS na spotkaniach wyborczych mówią, że niewypłacanie Polsce pieniędzy z KPO to nie efekt polityki rządu Zjednoczonej Prawicy, tylko "szantaż władz europejskich" - a po wyborach te środki zostaną odblokowane. Na konwencji PiS w Katowicach 1 października premier Mateusz Morawiecki mówił, że "najgorsi brukselscy biurokraci do 15 października specjalnie wstrzymują KPO". "Myśleli, że nam to zaszkodzi, a my realizujemy Krajowy Program Odbudowy z polskich środków. A po 15 października spokojnie wykorzystamy wszystkie środki europejskie" - twierdził.
Podobną narrację prowadzą inni politycy PiS. Minister edukacji Przemysław Czarnek 29 września w Łukowie mówił: "Zapewniam, że Tusk wyborów nie wygra, a my to KPO tak czy inaczej odblokujemy już po 16 października, bo Unia będzie się musiała się wtedy ugiąć bez żadnego problemu". Natomiast minister aktywów państwowych Jacek Sasin 3 października w Supraślu stwierdził, że "jest przekonany, że jak Prawo i Sprawiedliwość wygra wybory, to środki europejskie i te z KPO, i te z tej głównej puli środków europejskich, popłyną do Polski". "Ponieważ dzisiaj kwestia tych środków jest elementem szantażu władz europejskich, instytucji europejskich wobec Polski, wobec Polaków. Jest to próba wpływania na wynik wyborów w Polsce. W momencie, kiedy okaże się, że ten szantaż jest nieskuteczny, te pieniądze zostaną odblokowane, nie mam co do tego żadnych wątpliwości" – zapewnił.
Jednak niewypłacanie Polsce środków z KPO nie wynika z "szantażu władz europejskich", tylko z faktu, że nie wypełniliśmy tzw. kamieni milowych, na które polski rząd umówił się z Komisją Europejską. Do wypłaty pierwszej transzy środków niezbędne jest m.in. wejście w życie reformy zwiększającej niezależność sądów. Minister ds. europejskich Szymon Szynkowski vel Sęk uzgodnił w Brukseli, że realizacją tej reformy będzie wejście w życie nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym. Do tego wciąż jednak nie doszło, bo w lutym 2023 roku prezydent Andrzej Duda skierował tę ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, a ten jest sparaliżowany konfliktem wewnętrznym i wciąż nie wydał wyroku w tej sprawie.
CZYTAJ W KONKRET24: Co to są te kamienie milowe, "którymi UE chce szantażować Polskę"? Wyjaśniamy
A przede wszystkim: mówienie o "wstrzymywaniu KPO" przez Brukselę jest fałszem, bo nasz rząd wciąż nie złożył ani jednego wniosku do Komisji Europejskiej o płatność. Taki wniosek jest warunkiem koniecznym do wypłaty. Trzeba do niego załączyć jednak dowody spełnienia wszystkich kamieni milowych przewidzianych dla konkretnej transzy - a jak piszemy wyżej, niektóre z nich pozostają nierealizowane.
Nieprawdą jest więc teza rządu, że zaraz po wyborach, jak wygra PiS, to środki z KPO zostaną "odblokowane" - ponieważ nikt ich Polsce nie blokuje. Na pewno nie trafią do nas jeszcze w październiku, nawet jeśli nowy rząd błyskawicznie spełniłby kamienie milowe i złożyłby wniosek o płatność. Wynika to z długiego procesu weryfikacji wniosku: na przykład Słowacja i Słowenia swoje wnioski o płatność złożyły odpowiednio 20 i 25 października 2022 roku - Słowacja czekała na rozpatrzenie do marca 2023, a Słowenia do kwietnia. Komisja uznała, że oba kraje spełniły wszystkie wymagane kamienie milowe i wypłaciła im łącznie 760 mln euro.
W dodatku KPO to nie jedyny problem Polski, jeśli chodzi o wypłatę środków europejskich. Zagrożone jest także 75 mld euro z funduszy spójności. Rzecznik Komisji Europejskiej ds. polityki regionalnej Stefan de Keersmaecker 2 października w rozmowie z reporterem TVN24 powiedział, że Unia Europejska nie jest w stanie finansować wniosków o płatność w ramach tych funduszy, ponieważ Polska nie spełnia tzw. warunków dopuszczających do wypłat. Chodzi m.in. o łamanie praworządności przez polski rząd.
4. "Linia hańby Tuska", czyli jak zagrać Buczą na emocjach wyborców
Teza o "linii hańby Tuska" powstała do tajnego dokumentu, którego fragmenty 17 września zaprezentowano w spocie wyborczym PiS. "Rząd Tuska w razie wojny był gotowy oddać połowę Polski" – mówi w spocie minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak. Przekonuje, że dokument zakładał, iż samodzielna obrona kraju miałby trwać maksymalnie dwa tygodnie, a siódmego dnia wróg mógłby dotrzeć do Wisły. "Dokumenty dobitnie pokazują, że Lublin, Rzeszów i Łomża mogły być polską Buczą" – stwierdza Błaszczak.
Narrację powielają politycy partii rządzącej. 1 października na konwencji PiS w Katowicach marszałek Sejmu Elżbieta Witek opowiadała o "granicy, którą określił Donald Tusk". "To jest oddanie niemal połowy kraju i połowy naszych obywateli w ręce wroga" – przekonywała.
"To była również linia zdrady Tuska, czyli linia Wisły, do której miały się polskie wojska natychmiast wycofać. Zostawić pół Polski na pastwę Ruskich, aby tam była następna Bucza, Irpień, Borodianka" – wtórował premier Mateusz Morawiecki. O "linii hańby Tuska" mówił również prezes Jarosław Kaczyński.
O co chodzi? Mariusz Błaszczak odtajnił pierwszą stronę i kilka pojedynczych akapitów dokumentu "Plan Użycia Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej WARTA – 00101". Wynika z nich, że jeden z rozważanych scenariuszy obrony kraju zakładał samodzielną obronę kraju w oczekiwaniu na nadejście sił sojuszniczych "nie dłużej jednak niż przez okres 10-14 dni". Zaplanowano opóźnianie tempa operacji zaczepnej i zatrzymanie natarcia przeciwnika "najdalej na rubieży rzek Wisły i Wieprza". Zaś w piątym etapie operacji założono skupienie wysiłku na powstrzymywaniu przeciwnika i utrzymaniu przyczółków na prawym brzegu Wisły.
Zaznaczmy: nie są znane pozostałe fragmenty dokumentu. W opublikowanej 23 września analizie dla OKO.press ekspert ds. bezpieczeństwa narodowego dr Michał Piekarski wyjaśnił, że według dostępnych informacji dokument powstał w 2011 roku. Podkreślił, że opisany wariant samodzielnej operacji obronnej jest tylko jednym z zakładanych. Dotyczy reakcji na pełnoskalową agresję przeciwnika, a nie innych scenariuszy, np. agresji prowadzonej tylko z udziałem lotnictwa i broni rakietowej. A co ważne: plan użycia sił zbrojnych jest dokumentem podrzędnym wobec Strategii Bezpieczeństwa Narodowego z 2007 roku oraz innych wydanych na jej podstawie dokumentów - Strategii Obronności i Polityczno-Strategicznej Dyrektywy Obronnej RP. Ten ostatni dokument wydano zresztą na podstawie postanowienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego w 2009 roku.
"Czy znając całość [dokumentu] można było takie tezy stawiać?" – zapytała o spot Błaszczaka dziennikarka "Faktów" TVN Arleta Zalewska byłego ministra obrony Bogdana Klicha. "Nie, minister kłamie jak pies i to jest takie kłamstwo, które, jak powiedziałem, ma charakter historyczny" – odpowiedział Klich.
"Nawet z tego kawałka, tego jednego akapitu nie można takiego wniosku wyciągnąć, a z całego dokumentu można wniosek odwrotny wyciągnąć" – to już komentarz gen. Mieczysława Cieniucha, byłego szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. "Nigdy w żadnych planach, w żadnym scenariuszu ćwiczeń nie było takiego zamiaru, aby oddać część Polski bez walki" – komentował z kolei były dowódca wojsk lądowych generał Waldemar Skrzypczak. Podkreślał, że nikt nie ma prawa ujawniać dokumentów, które są częścią planu obrony Polski skoordynowanego z planami Sojuszu Północnoatlantyckiego. Bo – czego nie dodają politycy PiS – ujawniony dokument pochodzi z czasów, gdy Polska była już w NATO.
Natomiast łączenie tematu planu obrony Polski z tragedią w Buczy jest propagandowym nadużyciem, manipulacją na ludzkich emocjach i strachu.
5. "Naprawiliśmy finanse publiczne", "zmniejszyliśmy dług publiczny". Tylko na papierze
PiS w kampanii wyborczej podkreśla, jak poprawił stan budżetu państwa i naprawił finanse publiczne. W tej narracji politycy partii odwołują się do czasów rządów PO-PSL, kiedy budżet miał być rozkradany m.in. przez mafie podatkowe. PiS przekonuje, że poradził sobie z tym problemem, a z pozyskanych środków finansuje swoje programy społeczne.
Premier Mateusz Morawiecki 8 września w Tomaszowie Lubelskim mówił: "Co się jeszcze zmieniło przez te lata, to naprawiliśmy finanse publiczne. Bo ten budżet był dziurawy jak szwajcarski ser za czasów Platformy Obywatelskiej, dzisiaj chodzi prawie jak szwajcarski zegarek". Podobny przekaz w Telewizji Republika serwowała posłanka PiS Joanna Lichocka: "Jeśli PiS nadal będzie rządzić, nadal będą obowiązywać te rozwiązania fiskalne, które uniemożliwiają działania mafii podatkowej i paliwowej, zatykają ten dziurawy worek, jakim był budżet państwa. Wystarczy nie kraść, a pieniądze na inwestycje się znajdą".
PiS podkreślają też, że rząd Zjednoczonej Prawicy doprowadził do zmniejszenia polskiego długu. Ten temat często porusza wiceminister finansów Artur Soboń; np. 26 września w Polsat News przekonywał: "My jesteśmy tym rządem, który zmniejszał polski dług". I podawał dane: "Przez te wszystkie lata, pomimo tej trudnej sytuacji, jaką mieliśmy, całość sektora długu naszego sektora finansów publicznych zmniejszyliśmy o dwa punkty procentowe. Za czasów rządów naszych poprzedników, w relacji do PKB oczywiście, ten dług urósł o siedem i pół punkta procentowego".
Fakty są takie: rząd corocznie w budżecie zapisuje trzy najważniejsze kwoty: dochody, wydatki i różnicę między nimi, czyli deficyt. Rządzący lubią się chwalić niskim deficytem, który ma potwierdzać naprawę finansów publicznych. Ekonomiści alarmują jednak, że oficjalne dane o deficycie budżetowym i stanie finansów publicznych są niepełne - i tym samym niewiarygodne. Dzieje się tak, bo rząd wyprowadza ogromne środki do pozabudżetowych funduszy, z których finansuje konkretne zadania poza kontrolą parlamentu i omijając ustawę o finansach publicznych. Ekonomista dr Sławomir Dudek z Instytutu Finansów Publicznych szacuje, że w 2023 roku zadłużenie w takich funduszach wynosi 393 mld zł, a w 2024 roku wzrośnie do 465 mld zł.
CZYTAJ W KONKRET24: Fundusze premiera Morawieckiego. Wydane setki miliardów złotych, ukryty deficyt
Jednak nawet mimo takich działań rządu w ostatnich ośmiu latach deficyt budżetowy zapisany w projekcie budżetu na 2024 rok będzie nominalnie najwyższy w historii: wyniesie 165 mld zł. W relacji do PKB będzie to ok. 4,5 proc. Nawet minister finansów Magdalena Rzeczkowska we wrześniu przyznała, że taki poziom dziury budżetowej może grozić otwarciem unijnej procedury nadmiernego deficytu.
A o co chodzi w tezie: "dług sektora finansów publicznych zmniejszyliśmy o dwa punkty procentowe"? Otóż dług publiczny - w przeciwieństwie do deficytu - to suma zadłużenia podmiotów sektora finansów publicznych zaciągniętego na rynku finansowym. Rząd raportuje ten dług do Unii Europejskiej, dlatego musi w niego wliczać także pozabudżetowe fundusze. Dług podaje się w relacji do PKB, dlatego Artur Soboń mówił, że rząd PiS zmniejszył to zadłużenie, a za czasów PO ten dług urósł. Tylko że politycy PiS pomijają ważną informację: spadek długu w relacji do PKB w ostatnich latach jest spowodowany m.in. wysoką inflacją. Bo to rekordowa inflacja powoduje wzrost dochodów budżetu państwa, a tym samym rośnie wartość nominalnego PKB, względem którego określa się procent długu publicznego. Dlatego, mimo że dług publiczny w 2022 roku nominalnie wzrósł o prawie 102 mld zł, to w relacji do PKB spadł o 4,5 proc. - to właśnie te dane podają politycy PiS, licząc na to, że wyborcy nie muszą rozumieć wszystkich mechanizmów ekonomicznych.
Autorzy raportu "Zagrożenia nadmiernego długu publicznego. Edycja 2023" szacują, że przy inflacji na poziomie celu inflacyjnego Narodowego Banku Polskiego (2,5-3,5 proc.) dług publiczny stanowiłby 54,1-55,7 proc. PKB, a nie 49,1 proc., jak obecnie. Tym samym byłby wyższy niż na początku rządów PiS w 2015 roku (51,3 proc. PKB).
CZYTAJ W KONKRET24: Soboń mówi o "zmniejszeniu polskiego długu". O czym nie mówi?
6. "Wielki sukces: inflacja szybko spada". Dziwnym trafem przed wyborami
"Inflacja spada, gwałtownie, szybko spada. W ostatnich miesiącach spadła ponad połowę" – mówił 5 października na konferencji prasowej prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński. Dodał, że "w ostatnich pięciu miesiącach, patrząc miesiąc do miesiąca, ceny spadły lekko". "W ostatnich sześciu miesiącach, pół roku ceny mniej więcej się utrzymały na tym samym poziomie" – zauważył. Jego zdaniem "inflacja od pół roku mniej więcej jest jednakowa". I podsumował: "Jesteśmy świadkami wielkiego sukcesu. Przepraszam, że ten sukces przyszedł teraz przed wyborami" (cytaty za PAP).
To wystąpienie prezesa Glapińskiego wpisuje się w prowadzoną od miesięcy narrację NBP i polityków PiS: celem jest odwracanie uwagi wyborców od notowanych wciąż wysokich wzrostów cen rok do roku.
CZYTAJ WIĘCEJ W KONKRET24: NBP: "Od 6 miesięcy ceny nie rosną". Ekspert: "Toporna propaganda sukcesu"
W jaki sposób rządzący manipulują opinią publiczną, jeśli chodzi o inflację i wysokie ceny, pokazał opublikowany 29 września na platformie X post NBP, w którym wykres wartości wskaźnika inflacji CPI rok do roku połączono z przekazem o cenach. Na wykresie pokazano, że w lutym ceny wzrosły o 18,4 proc. względem lutego poprzedniego roku; w maju inflacja rok do roku wynosiła 13 proc., we wrześniu 8,2 proc. Wykres opatrzono komentarzem: "Od 6 miesięcy ceny nie rosną".
Rzeczywiście według wstępnych danych Głównego Urzędu Statystycznego inflacja we wrześniu tego roku wyniosła 8,2 proc. rok do roku. W ciągu roku ceny żywności i napojów bezalkoholowych wzrosły o 10,3 proc. Nośniki energii podrożały o 9,9 proc., a ceny paliw do prywatnych środków transportu spadły o 7 proc. Natomiast w ujęciu miesięcznym - czyli w porównaniu do sierpnia ceny żywności i napojów bezalkoholowych spadły o 0,4 proc.; ceny nośników energii obniżyły się o 0,8 proc.; ceny paliw do prywatnych środków transportu spadły o 3,1 proc.
Dane GUS potwierdzają wciąż wysoki wskaźnik inflacji rok do roku. Potwierdzają również trend spadkowy wskaźnika inflacji rok do roku. Nie oznaczają jednak spadków cen od sześciu miesięcy, a jedynie coraz mniejszą dynamikę inflacji. Prawdą jest, że od kilku miesięcy wskaźnik wzrostów cen miesiąc do miesiąca ma wartość zero lub maleje, lecz trzeba pamiętać o kilku ruchach rządu, które na to miały wpływ.
- Adam Glapiński jest prezesem NBP od 7 lat, od 2016 roku, i za cały ten okres należy go oceniać, a nie tylko i wyłącznie za kilka miesięcy – komentował w Konkret24 ekonomista Rafał Mundry. Odnosząc się do postu NBP o spadających od sześciu miesięcy cenach, ekspert zwracał uwagę, że bank centralny pomija w swojej narracji fakt, iż wciąż daleko jesteśmy od określonego przez sam bank celu 2,5 proc. inflacji. Pomija też, jak doszło do gwałtownych wzrostów cen. - To po prostu manipulacja danymi. Nawet popsuty zegar dwa razy w ciągu dnia pokazuje dobrą godzinę - kwitował ekonomista. Jego zdaniem niektóre spadki cen we wrześniu nie były naturalnym zjawiskiem. - We wrześniu obniżono ceny leków, prądu, paliwa ręcznie, politycznie – wyjaśniał.
29 września Prezes Instytutu Finansów Publicznych dr Sławomir Dudek napisał w długim komentarzu na platformie X, że wskaźnik wrześniowej inflacji na poziomie 8,2 proc. jest "sztucznie zaniżony, przypudrowany, centralnie sterowany", ponieważ "pełna inflacja jest nadal dwucyfrowa". I wyjaśniał: "Ukryta inflacja w Polsce to 5-6 pkt. proc. bo: - mamy sztucznie, czasowo zniżone ceny paliwa - mamy czasowo zawieszony VAT na żywność - mamy czasowo zamrożone ceny gazu i prądu - Premier nakazami centralnie steruje cenami PKP, opłatami na autostradach".
Łukasz Kijek, redaktor naczelny Money.pl, na antenie TVN24 mówił: - Wystarczy spojrzeć na to, co się dzieje w otoczeniu, i widzimy, że wszyscy za wszelką cenę próbują wesprzeć Narodowy Bank Polski i rząd przed wyborami. Dzieją się różne cuda na dystrybutorach, dzieją się różne cuda cenowe, które pokazują, że właściwie w tej chwili inflacje jest sztucznie zaniżana. Najważniejsze jest to, że jest znacznie powyżej celu inflacyjnego, czyli czterokrotnie wyższa niż powinna być.
Jego zdaniem mówienie, że udało się pokonać inflację, jest tylko mydleniem oczu przed wyborami. – W Polsce nie udało się pokonać inflacji i niestety nie uda się jej pokonać jeszcze przez najbliższe kwartały – podsumował.
INNE POWTARZAJĄCE SIĘ FAŁSZYWE PRZEKAZY W KAMPANII PIS:
Źródło: Konkret24
Źródło zdjęcia głównego: Mateusz Marek, Michał Zieliński/PAP, Shutterstock