Przed oszustwami matrymonialnymi "na żołnierza" ostrzega nawet amerykańska armia. Na fałszywych amantów od wielu lat nabierają się kobiety na całym świecie, także w Polsce. Historię takich oszustów i ich ofiar zobaczyć można w poniedziałek o godz. 20:30 w reportażu "Czarno na Białym". My podpowiadamy, jak na takie internetowe scamy się nie nabrać.
Miał być amerykańskim żołnierzem i nazywać się Patrick Jonathan. Szukał przez internet miłości w Polsce. Tyle że wcześniej szukał jej w Niemczech, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Portugalii jako George Frank. Albo Kelly Logan. I George Brown. Był także Brianem Millerem, Michaelem Ealy i Choi Ho.
Z potencjalnym ofiarami kontakt nawiązywał poprzez media społecznościowe, m.in. serwisy LinkedIn i Facebook, korespondencję kontynuował mailowo. Pisał łamaną polszczyzną wiadomości pełne miłosnych uniesień. Łamał serca i opróżniał portfele.
Skąd on mnie zna?
Jak nie nabrać się na takich internetowych oszustów? Przede wszystkim - być ostrożnym. Nie przyjmować internetowych zaproszeń od obcych osób, zwłaszcza gdy nic nas z nimi nie łączy. Dobrym ostrzeżeniem zazwyczaj jest brak wspólnych znajomych czy wydarzeń z przeszłości, które by były dla nas wspólne (np. szkoła, miejsce pracy).
Zwracamy uwagę także na to, gdzie szukające romansu osoby nawiązują kontakt, i ufamy swoim wątpliwościom. Oferta matrymonialna przez serwis LinkedIn, specjalizujący się w kontaktach zawodowo-biznesowych? To mało prawdopodobne. Próba zawarcia znajomości przez Facebooka, mimo że nie ma nic, co z nawiązującą kontakt osobą by nas łączyło? Od razu powinno wzbudzić wątpliwość - w jaki sposób znalazła właśnie mnie?
Google sprawdzi (prawie) wszystko
W przypadkach podejrzanych wiadomości czy maili, najbardziej intuicyjną metodą sprawdzania wielu elementów jest wprowadzenie ich do wyszukiwarki, np. Google. Ten z pozoru prosty sposób może być jednak bardzo skuteczny, szczególnie kiedy ma się do czynienia z oszustem, który już wcześniej działał w sieci.
Na przykładzie "Patricka Jonathana" można zobaczyć, że warto wyszukać w Google jak najwięcej elementów, ponieważ nie wszystkie mogą dać gotowe odpowiedzi na pytanie, czy jest się w kontakcie z oszustem, czy nie.
Samo wprowadzenie imienia i nazwiska w tym przypadku nie daje żadnych niepokojących rezultatów. To dosyć popularne, głównie amerykańskie, imię i nazwisko, dlatego wyszukiwarka Google znajduje liczne profile Patricków Jonathanów w serwisach społecznościowych, jak i informuje m.in. o lekarzu, aktorze i radiowcu o tym nazwisku. Oszuści wiedzą, że nazwanie się "Janem Kowalskim", "Patrickiem Jonathanem" czy "Johnem Smithem" utrudnia wyszukiwanie informacji na temat konkretnej osoby.
Warto jednak szukać dalej lub nawet zamiast nazwiska, sprawdzanie zacząć od adresu e-mail. Przemawia za tym także fakt, że w przeciwieństwie do danych osobowych, powinien on być unikatowy i przypisany do jednej konkretnej osoby.
Wprowadzenie w cudzysłowie frazy "sgt.patrickjonathan001@gmail.com" - adresu mailowego, jakim posługiwał się oszust matrymonialny z reportażu "Czarno na Białym" - do wyszukiwarki daje już bardziej alarmujące wyniki. Wszystkie wyszukania odnoszą się do ostrzeżeń o oszuście. Są w języku portugalskim.
Samo słowo "alerta" powinno już wywołać podejrzenia. Tym bardziej, że jeden z odnośników kieruje do strony, na której widnieje jedno ze zdjęć przesłanych w mailu przez rzekomego Patricka Jonathana. Towarzyszy mu angielskie słowo "scammer", które w tłumaczeniu oznacza "oszusta".
Poza tym warto także zwrócić uwagę na liczbę występującą po nazwisku w adresie mailowym (001). Oczywiście różni ludzie używają ich czasami w swoich adresach, ale również może być to jedna ze wskazówek, że wygenerował je automat.
"Jesteś miód, który powinien być pokryty substancjami zanieczyszczającymi", czyli językowe wpadki
W mailach od rzekomego Patricka Jonathana podejrzenia powinny wzbudzić także inne elementy – przede wszystkim użyty język, a konkretnie popełniane błędy. Oczywiście, oszust zabezpieczył się przed takimi podejrzeniami, sugerując, że jest Amerykaninem, którego znajomość polskiego miałaby usprawiedliwiać niedociągnięcia, ale niektóre z błędów są zbyt uderzające.
W wielu miejscach autor zamiast męskiej formy czasowników, stosuje żeńskie: "Chciałabym trzymać cię w swoich ramionach", "Jestem taka zakochana", "Obiecuję, że sprawi, że jesteś najszczęśliwszą kobietą na ziemi. Chciałbym również, abyś wiedział...".
W kilku miejscach zamiast liczby pojedynczej "ty", autor używa "wy": "Chcę was nękać wszystkimi radościami ciała". Pomijając niepoprawnie użyty czasownik, ten błąd może sugerować, że tekst był w całości automatycznie przetłumaczony z języka obcego, być może angielskiego. Poza tym można w nim znaleźć także wiele innych przykładów zdań, które nie posiadają polskiej składni, np. "Nazywam się mój syn Barry, jest dobrym i inteligentnym chłopcem, a ja go z szacunkiem czuję, ponieważ jest moją kopię". Mimo że autor zapewnia, że jest Amerykaninem i to może powodować jego problemy językowe, tak niezrozumiała konstrukcja powinna wywołać naszą podejrzliwość. Zazwyczaj z tak prostymi zdaniami dużo lepiej radzą sobie internetowe strony tłumaczeniowe. Może więc tekst nie tylko został przetłumaczony z angielskiego, ale wcześniej przetłumaczono go na angielski?
Sam tekst wiadomości również jest elementem, który można wprowadzić do wyszukiwarki Google. Aby mieć szansę na jak najszersze wyniki, najlepiej wziąć jeden jego fragment, przetłumaczyć go na język angielski, a następnie w całości wprowadzić w pole wyszukiwania. Dla przykładu, sprawdziliśmy zaledwie początek jednej z wiadomości. "Witaj moja droga, Jak się masz dzisiaj? Mam nadzieję, że wszystko jest dobrze z Tobą", czyli po angielsku np. "How are you my dear? I hope you are doing well".
Po wprowadzeniu tej anglojęzycznej frazy, wyszukiwarka od razu podpowiada nam różne strony z tzw. scamem, czyli oszustwem internetowym. Można wśród takich i podobnych zapytań trafić na informacje o oszustach "na żołnierza", ale i "na żołnierkę", a nawet na stronę Departamentu Spraw Wewnętrznych Nowej Zelandii, który ostrzega przed fałszywymi wiadomościami od oszustów.
Trafne odwrócone wyszukiwanie
W tej, jak i zapewne w wielu podobnych próbach oszustw, najskuteczniejszym sposobem sprawdzenia autentyczności może być jednak skorzystanie z "pułapki", którą nieuczciwa osoba wysyłająca wiadomości "sama na siebie zastawiała". Chodzi o załączone do maili zdjęcia. Mają one oczywiście uwiarygodnić całą sytuację, bo uzupełniają to o czym autor pisze. Zapewnia na przykład, że jest wojskowym, więc dołącza zdjęcia mężczyzny w mundurze.
Żeby przeanalizować, czy dane zdjęcia już wcześniej pojawiały się w sieci, możemy użyć narzędzi internetowych, z których najpopularniejszymi są wyszukiwarki obrazów dostępne np. w Google, Yandexie i TinEye. Najbardziej intuicyjne jest korzystanie z pierwszej z nich, do której zdjęcia można wprowadzić na kilka sposobów.
W przypadku grafik z wiadomości najłatwiej jest zapisać je na dysk, a następnie skorzystać z opcji "prześlij obraz". Jeśli zdjęcie znajduje się w sieci, można także skopiować link do strony, na której je zamieszczono i wprowadzić go w polu "wklej adres obrazu". Trzecią opcją jest bezpośrednie "przeciągnięcie" konkretnej grafiki w pole wyszukiwania.
Użycie tych opcji w odniesieniu do zdjęć matrymonialnego oszusta pozwala uzyskać całkowitą pewność, że przysłane wiadomości nie pochodziły od Patricka Jonathana. Dwie proponowane strony, na których pojawiła się wcześniej ta fotografia to "fałszywe konto z ukradzionymi zdjęciami Uwe Hubertusa" oraz film w serwisie YouTube zatytułowany "wideo-oszustwo Uwe Hubertus". Znajdują się na nim wszystkie zdjęcia mężczyzny, które były załączone do wiadomości. Czy naprawdę przedstawiają Uwe Hubertusa? Po latach krążenia w internecie - ciężko już to potwierdzić.
Jedno zdjęcie, wiele tożsamości
Przy tzw. odwróconym wyszukiwaniu Google można także znaleźć kilka zrzutów ekranu, które sugerują, że zdjęcie "Patricka Jonathana" pojawia się między innymi na Facebooku, ale jako zdjęcie profilowe… zupełnie innych osób. W ten sposób można bardzo łatwo ustalić, że za fałszywą tożsamością, potwierdzoną rzekomo autentycznymi zdjęciami, kryje się oszust. Albo kilku oszustów, korzystających od lat z tych samych zdjęć.
Przykładowo zdjęcie "Patricka Jonathana" miało również przedstawiać "Bumpa L Andersona"- amerykańskiego żołnierza z Rockford w stanie Illinois. Zamieszczone przy jego profilu informacje wskazywały, że jest on "rozwiedziony". Konto zostało zauważone przez stronę "Military Romance Scams" (z ang. Oszustwa na romanse z wojskowymi), która na Facebooku zajmuje się znajdywaniem i ostrzeganiem właśnie przed oszustami korzystającymi z metody "na żołnierza". W komentarzu do wpisu o niedoszłym "Patricku Jonathanie" jedna z kobiet napisała, że osoba używająca jego zdjęć to "największy oszust z nich wszystkich".
Nie ten żołnierz
Niektóre zdjęcia przesłane przez "Patricka Jonathana" wydają się podejrzane także ze względu na to, że wyglądają jak fotomontaże. Można odnieść wrażenie, że przykładowo w fotografiach z "wojska" twarz mężczyzny jest wklejona do munduru. Nawet jednak jeśli nie ma się takich podejrzeń, z użyciem internetowych narzędzi można sprawdzić, czy dana fotografia nie było komputerowo manipulowana. Pomocny w tej sytuacji może okazać się bezpłatny, ogólnodostępny serwis InVID. Na stronie InVID możemy zainstalować rozszerzenie przeglądarki internetowej lub pobrać specjalną aplikację.
W celu analizy zdjęcia pod kątem potencjalnych zmian należy użyć oferowanego przez InVID narzędzia Forensic. Fotografię można wgrać z poziomu strony lub dysku.
Analiza zdjęcia w serwisie InVID dostarcza wielu informacji o wprowadzonej fotografii, jednak w celu ustalenia, czy może być fotomontażem, warto zwrócić uwagę na wyniki badania "Map 0". Zastosowane w nim narzędzie analizuje, czy rozdzielczość konkretnych elementów jest zgodna. Jeśli jakieś miejsce zostanie zaznaczone innym kolorem – może to sugerować, że fotografia została wykonana z różnych zdjęć. W przypadku żołnierza widać, że w pierwotnej wersji, w centrum zdjęcia znajdowała się inna twarz.
"Amerykański żołnierz" atakuje regularnie
Zjawisko internetowego oszukiwania z użyciem fałszywej tożsamości amerykańskiego żołnierza nie jest wcale nowością w polskiej sieci.
Już w 2013 roku mieszkanka powiatu sieradzkiego straciła ponad 37 tys. zł po tym, jak na portalu towarzyskim poznała mężczyznę, który utrzymywał, że od trzech lat stacjonuje w Afganistanie. Rzekomy żołnierz zaproponował kobiecie przesłanie w prezencie drogocennej biżuterii, a kiedy się zgodziła, okazało się, że za paczkę będzie trzeba opłacić cło i podatki. Kobieta przelała pieniądze "niezbędne" do uiszczenia wszystkich opłat, po czym kontakt z "amerykańskim żołnierzem" się urwał.
Poza Polską tego typu oszustwa są przeprowadzane na zdecydowanie większą skalę. W zeszłym roku głośno było o historii Bryana Denny’ego, emerytowanego żołnierza, które tożsamość, a tym samym i zdjęcia, zostały ukradzione i za ich pomocą utworzono około 4 tysięcy fałszywych profili na Facebooku.
Obsługujący je oszuści kontaktowali się głównie z kobietami, często rozwódkami czy wdowami i po nawiązaniu dłuższej relacji prosili je o pieniądze na różne cele, m.in. opłaty na leczenie. Podobnie jak w przypadku kobiety z powiatu sieradzkiego, po przelaniu pieniędzy kontakt zwykle się urywa. Zgodnie z danymi FBI, rocznie w ten sposób ofiary tracą co najmniej ćwierć miliarda dolarów.
Eksperci podkreślają, że tak wysoka skuteczność oszustw "na żołnierza" wynika z wiarygodności takich działań i jednoczesnej wysokiej reputacji tego zawodu. "Służący na misji" mężczyzna ma wymówkę, dlaczego nie może spotkać się z osobą, z którą koresponduje, oraz dlaczego sam nie może zapewnić sobie pieniędzy. Obietnica spotkania "po powrocie z misji" dla wielu osób jest wystarczająca, żeby zdecydować się na wsparcie swoich internetowych "sympatii".
Amerykańska armia ostrzega
Problem z wykorzystywaniem wizerunku amerykańskich żołnierzy do internetowych oszustw jest na tyle duży, że specjalną zakładkę na swojej stronie internetowej poświęciła mu amerykańska armia. Udziela na niej kilku porad, których przestrzeganie może pomóc w uniknięciu bycia ofiarą oszustwa.
Oprócz tych wymienionych powyżej, zwraca się tu także uwagę m.in. na to, że oszuści matrymonialni komunikują się wyłącznie drogą internetową - poprzez media społecznościowe albo e-maile, przy czym te ostatnie nigdy nie kończą się domeną .mil, przypisaną dla amerykańskiej armii.
Ostrożność przede wszystkim
Najlepszym pomocnikiem w ocenianiu, czy otrzymywane wiadomości pochodzą od autentycznej osoby, nie są jednak narzędzia internetowe, a nasza własne przeczucia. Krytyczne podchodzenie do znajdywanych w internecie treści odnosi się nie tylko do wiadomości mailowych, ale w ich przypadku jest ono szczególnie przydatne, ponieważ może nas uchronić przed groźnymi konsekwencjami. Anonimowość w sieci daje oszustom bardzo szerokie możliwości działania, dla których główną przeszkodą jest ostrożna ofiara, które nie da się łatwo nabrać.
Wiadomości od rzekomego "Patricka Jonathana" są bardzo dobrym przykładem. Zawierają nie tylko błędy językowe, ale i merytoryczne. Niektóre z nich są tak rażące, że zdecydowanie powinny zapalać czerwoną lampkę. Autor przedstawiając się, pisze, że jest "majorem sierżantowym". W amerykańskiej armii istnieje rzeczywiście stopień wojskowy "sergeant major", ale jest on stopniem najwyższym dla żołnierzy zawodowych. Obecnie stanowisko Sergeant Major of the Army pełni Daniel A. Dailey. "Sergeant major" Patricka Jonathana nie zna nawet wyszukiwarka Google.
Jeszcze bardziej groteskowa i jednocześnie alarmująca jest informacja, że skończył "podstawowe kursy oficera… pozamilitarnego". Można przypuszczać, że jedyne co zgadza się w tym opisie to fakt, że jego autor jest "pozamilitarny" i w rzeczywistości nie ma nic wspólnego z armią.
Media społecznościowe umożliwiają zgłaszanie fałszywych profili, w tym także tych, które posługują się tożsamością innej osoby. Poniżej odnośniki do stron, pod którymi można to zrobić:
Autor: Michał Istel, bebi / Źródło: Konkret24, Czarno na Białym; zdjęcie tytułowe: Facebook/oszukana.eu
Źródło zdjęcia głównego: Facebook/oszukana.eu