Dominujące tematy w kampanii wyborczej Prawa i Sprawiedliwości - na przykład przymusowa relokacja migrantów, wstrzymywanie przez Brukselę środków z KPO, dziesięciokrotnie niższe ubóstwo wśród dzieci, opanowanie inflacji czy linia hańby Tuska - zawierały nieprawdy i manipulacje. Politycy obozu rządzącego powtarzali je na spotkaniach z wyborcami pomimo tego, że były publicznie prostowane i wyjaśniane. Przypominamy narracje PiS w tej kampanii, które wprowadzały wyborców w błąd.
11 października Sąd Okręgowy w Lublinie orzekł, że komitet wyborczy Prawa i Sprawiedliwości ma zaprzestać podawania nieprawdziwych informacji i zamieścić sprostowanie - chodziło o słowa Jarosława Kaczyńskiego dotyczące poziomu ubóstwa dzieci w Polsce. Prezes PiS mówił trzy dni wcześniej na konwencji partyjnej w Jasionce, że kiedy PiS zaczynał rządzić, to "30 procent dzieci zagrożonych było nędzą", a Polska była na jednym z ostatnich miejsc w Europie pod tym względem. "W tej chwili jest niewiele ponad trzy procent, a być może już tylko trzy procent" - stwierdził.
Protest w trybie wyborczym złożył Paweł Nakonieczny, startujący do Sejmu z lubelskiej listy Koalicji Obywatelskiej. Uznał, że wypowiedź Kaczyńskiego jest niezgodna z faktami. Powołał się na dane Eurostatu o dzieciach zagrożonych ubóstwem i wykluczeniem społecznym. Wynika z nich, że takich dzieci w Polsce w roku 2015 było 26,8 proc., w 2016 - 23,5 proc., w 2017 - 17,8 proc., w 2018 - 16,9 proc., w 2019 - 16,2 proc., w 2020 - 16,1 proc., w 2021 - 16,5 proc. i w 2022 - 16,7 proc. Sąd przyznał mu rację i nakazał komitetowi wyborczemu PiS przestać szerzyć te nieprawdziwe informacje oraz zamieścić sprostowanie wypowiedzi Kaczyńskiego poprzez opublikowanie na stronach portalu Onet prawdziwych danych z Eurostatu w ciągu 48 godzin od uprawomocnienia się orzeczenia (za Tok FM).
Ale następnego dnia prezes PiS swoją tezę o ubóstwie wśród dzieci powtórzył w "Rozmowach niedokończonych" w Radiu Maryja i TV Trwam. "Otóż tych zagrożonych nędzą dzieci w 2015 roku było 30 procent. Dzisiaj jest tylko około trzy i to ciągle się zmniejsza. Dzisiaj jesteśmy albo na drugim, albo ex aequo na pierwszym miejscu w Europie w tej sprawie, a byliśmy na jednym z ostatnich" - powiedział 12 października.
Powtarzanie nieprawd było jedną z metod uprawiania przez przez PiS kampanii wyborczej. Twierdzenie Kaczyńskiego, jakoby zagrożenie nędzą i wykluczeniem wśród dzieci zmalało za rządów Zjednoczonej Prawicy "prawie dziesięć razy", prostowaliśmy w Konkret24 już w sierpniu - gdy mówił tak w Uniejowie. Powtórzył to na konwencji partyjnej w Końskich we wrześniu. A 15 września o tym samym mówił minister kultury i dziedzictwa narodowego Piotr Gliński. Również wtedy wyjaśniliśmy to w Konkret24.
Nie tylko ten fałszywy przekaz powtarzali politycy PiS podczas kampanii wyborczej. Przypominamy te najczęstsze.
"Przymusowa relokacja nielegalnych migrantów"; "każda gmina dostaje przydział"
Temat migrantów stał się jednym z dominujących w przekazie wyborczym Prawa i Sprawiedliwości – wszak w pierwotnym zamyśle referendum odbywające się wraz z wyborami miało dotyczyć wyłącznie relokacji migrantów. Teraz dotyczy tego pierwsze pytanie: "Czy popierasz przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską?"
Rządzący politycy straszą, że Polska będzie musiała przyjąć migrantów - że wymusza to na nas pakt migracyjny. Ten dokument to rozporządzenie przyjęte 8 czerwca przez ministrów państw członkowskich UE na Radzie Unii Europejskiej - przy sprzeciwie Polski i Węgier. Wprowadza on mechanizm solidarnościowy, czyli różne formy solidarnej pomocy dla krajów zmagających się z problemem nasilonej migracji spoza Unii Europejskiej. Te formy wsparcia to obok relokacji migrantów z innego kraju członkowskiego także wsparcie finansowe lub operacyjne (np. poprzez wysłanie strażników granicznych na granice zewnętrzne UE). Wbrew twierdzeniom powtarzanym przez polityków PiS w projekcie rozporządzenia Komisji zapisano, że relokacja ma "charakter dobrowolny".
Unijna komisarz ds. wewnętrznych Ylva Johansson zapewniała kilkukrotnie, że Polska ze względu na przyjętych uchodźców z Ukrainy i napięcie na granicy polsko-białoruskiej będzie zwolniona z konieczności uczestnictwa w mechanizmach przewidzianych w rozporządzeniu.
W trakcie kampanii wyborczej pojawiły się dodatkowe wątki. I tak 7 października Jarosław Kaczyński w Białymstoku mówił, że "oni się na pewno zgodzą na relokację, a relokacja wygląda w ten sposób, że każda gmina dostaje przydział". Kaczyński odnosił się do porozumienia osiągniętego przez dyplomatów w Brukseli, którzy 4 października ustalili zasady "regulacji kryzysowej" dotyczącej nadzwyczajnych środków, które kraj może podjąć w przypadku masowego, nieprzewidzianego przepływu migrantów w kierunku swoich granic. Polska i Węgry zagłosowały przeciw; Słowacja, Czechy i Austria wstrzymały się od głosu. Oznacza to, że kraje członkowskie mają już stanowisko negocjacyjne w rozmowach z Parlamentem Europejskim nad ostatecznym kształtem paktu migracyjnego.
Nie ma dowodu na "przymusowy mechanizm relokacji narzucany przez biurokrację europejską" - tak samo jak nie ma dowodu na kolejne twierdzenie polityków PiS, że w ramach paktu migracyjnego "każda gmina dostaje przydział". Wyjaśnialiśmy to również w Konkret24. Bo takich rozwiązań nie ma w planowanym rozporządzeniu. Nie znaleźliśmy również żadnych doniesień sugerujących taki scenariusz ani wypowiedzi przywódców państw Unii Europejskiej czy unijnych urzędników.
13 października pojawił się nowy element tej narracji: rzecznik PiS Rafał Bochenek powiedział w radiowym wywiadzie, że pakt migracyjny, który zakłada przymusową relokację, jest przymusowy i że potwierdził to sąd. W tej wypowiedzi połączył różne kwestie, manipulując. Bo rozpatrujący skargi w trybie referendalnym sąd nie potwierdził, że relokacja migrantów w ramach dyskutowanego w UE paktu będzie przymusowa. Szerzej opisaliśmy to w Konkret24.
Afera wizowa, która nawet nie jest "aferką"
Zdaniem PiS i rządu żadnej afery nie ma, bo została rzekomo wymyślona przez opozycję. Politycy obozu rządzącego powtarzają, że proceder nielegalnego kupowania polskich wiz miał zostać zawczasu wykryty i miał dotyczyć tylko 286 wiz.
Sprawa zaczęła się od odwołania 31 sierpnia 2023 roku przez premiera Mateusza Morawieckiego wiceministra spraw zagranicznych Piotra Wawrzyka. Odpowiadał w resorcie za sprawy konsularne, w tym system wydawania wiz. Jako oficjalny powód podano "brak satysfakcjonującej współpracy". Dzień później "Gazeta Wyborcza", powołując się na swojego informatora w MSZ, przekazała, że 31 sierpnia do budynku resortu dyplomacji weszli agenci służb specjalnych, prawdopodobnie CBA. Przesłuchali kierownictwo departamentu konsularnego i dyrektora generalnego MSZ. Kilka dni później media opisywały, że w bardzo prosty sposób, za łapówki, migranci z krajów Afryki i Bliskiego Wschodu mogli dostać polskie wizy. Przed ambasadą w jednym z państw afrykańskich nawet miały stać stoiska, gdzie można było kupić już podstemplowane dokumenty - wystarczyło wpisać nazwisko.
Z kolei według Onetu wiceminister Piotr Wawrzyk został wyrzucony z rządu i z list wyborczych PiS właśnie za to, że pomógł swoim współpracownikom stworzyć nielegalny kanał przerzutu imigrantów z Azji i Afryki przez Europę do Stanów Zjednoczonych. Portal ujawnił, że grupa Indusów była prezentowana w departamencie konsularnym MSZ przez Edgara K. jako ekipa filmowa z Bollywood, co okazało się nieprawdą.
27 września Jarosław Kaczyński na spotkaniu w Pruszkowie aferę wizową określił jako bajkę i niebywałe kłamstwo. "Oni tu mówią o jakiejś wielkiej aferze. No można powiedzieć, że rzeczywiście jest to coś wielkiego – można to nazwać kłamstwem tego ostatniego trzydziestolecia, kłamstwem numer jeden. To są te wizy. Te wizy, których nie było. Nikt żadnych dwustu pięćdziesięciu tysięcy wiz nie wydawał" – mówił Kaczyński. Wcześniej, w połowie września, stwierdził, że "to nawet nie jest aferka".
Jednak w związku z aferą, której rzekomo nie ma: - posadę stracił wiceminister spraw zagranicznych; - prokuratorskie zarzuty usłyszało siedem osób, a wobec trzech zastosowano tymczasowy areszt, w tym wobec współpracownika Wawrzyka - Edgara K. (jego nazwisko zniknęło z rządowych stron); - resort przeprowadził nadzwyczajną kontrolę i audyt w departamencie konsularnym Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz we wszystkich placówkach konsularnych; - zdecydowano o wypowiedzeniu umów wszystkim firmom outsourcingowym, którym od 2011 roku powierzone zostały zadania związane z przyjmowaniem wniosków wizowych.
Politycy opozycji wytykają rządowi hipokryzję: że z jednej strony zapewnia, iż zabezpiecza Polskę przed nielegalną migracją, sprzeciwiając się paktowi migracyjnemu i budując zaporę na granicy – a z drugiej strony, w MSZ kwitł biznes załatwiania wiz za łapówki dla obywateli takich krajów jak Indie, Bangladesz czy Indonezja. I to właśnie za rządów PiS bardzo wzrosła liczba wydawanych wiz pracowniczych. Według danych opublikowanych przez MSZ w 2021 roku Polska takich wiz - bez uwzględniania obywateli Białorusi i Ukrainy - wydała 116 355; w 2022 roku – już 170 095, a w pierwszej połowie 2023 roku - 88 303.
CZYTAJ WIĘCEJ: Afera wizowa. Czego się dowiedzieliśmy
Brak środków z KPO to wina Brukseli
Jedna z głównych narracji rządzących dotyczy pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy, czyli polskiej części Funduszu Odbudowy utworzonego przez Unię Europejską po pandemii COVID-19. To z niego kraje członkowskie mają odbudowywać swoje gospodarki po kryzysie. Środki te mają być celowo wstrzymywane przez "brukselskie elity".
Politycy PiS na spotkaniach wyborczych mówią, że niewypłacanie Polsce pieniędzy z KPO to nie efekt polityki rządu Zjednoczonej Prawicy, tylko "szantaż władz europejskich" - a po wyborach te środki zostaną odblokowane. Na konwencji PiS w Katowicach 1 października premier Mateusz Morawiecki mówił, że "najgorsi brukselscy biurokraci do 15 października specjalnie wstrzymują KPO". "Myśleli, że nam to zaszkodzi, a my realizujemy Krajowy Program Odbudowy z polskich środków. A po 15 października spokojnie wykorzystamy wszystkie środki europejskie" - twierdził. Podobne narracje przyjmowali m.in. Jacek Sasin czy Przemysław Czarnek.
Niewypłacanie Polsce środków z KPO nie wynika z "szantażu władz europejskich", tylko z faktu, że nie wypełniliśmy tzw. kamieni milowych, na które polski rząd umówił się z Komisją Europejską. Do wypłaty pierwszej transzy środków niezbędne jest m.in. wejście w życie reformy zwiększającej niezależność sądów. Minister ds. europejskich Szymon Szynkowski vel Sęk uzgodnił w Brukseli, że realizacją tej reformy będzie wejście w życie nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym. Do tego wciąż jednak nie doszło, bo w lutym 2023 roku prezydent Andrzej Duda skierował tę ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, a ten jest sparaliżowany konfliktem wewnętrznym i wciąż nie wydał wyroku w tej sprawie.
Co więcej, nasz rząd wciąż nie złożył ani jednego wniosku do Komisji Europejskiej o płatność. Taki wniosek jest warunkiem koniecznym do wypłaty. Trzeba do niego załączyć jednak dowody spełnienia wszystkich kamieni milowych przewidzianych dla konkretnej transzy.
"Linia hańby Tuska", czyli polskie miasta miały być drugą Buczą
Teza o "linii hańby Tuska" powstała do tajnego dokumentu, którego fragmenty 17 września zaprezentowano w spocie wyborczym PiS. "Rząd Tuska w razie wojny był gotowy oddać połowę Polski" – mówi w spocie minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak. Przekonuje, że dokument zakładał, iż samodzielna obrona kraju miałby trwać maksymalnie dwa tygodnie, a siódmego dnia wróg mógłby dotrzeć do Wisły. "Dokumenty dobitnie pokazują, że Lublin, Rzeszów i Łomża mogły być polską Buczą" – stwierdza Błaszczak.
"To była również linia zdrady Tuska, czyli linia Wisły, do której miały się polskie wojska natychmiast wycofać. Zostawić pół Polski na pastwę Ruskich, aby tam była następna Bucza, Irpień, Borodianka" – mówił premier Mateusz Morawiecki. O "linii hańby Tuska" mówił również prezes Jarosław Kaczyński.
O co chodzi? Mariusz Błaszczak odtajnił pierwszą stronę i kilka pojedynczych akapitów dokumentu "Plan Użycia Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej WARTA – 00101". Wynika z nich, że jeden z rozważanych scenariuszy obrony kraju zakładał samodzielną obronę kraju w oczekiwaniu na nadejście sił sojuszniczych "nie dłużej jednak niż przez okres 10-14 dni". Zaplanowano opóźnianie tempa operacji zaczepnej i zatrzymanie natarcia przeciwnika "najdalej na rubieży rzek Wisły i Wieprza". Zaś w piątym etapie operacji założono skupienie wysiłku na powstrzymywaniu przeciwnika i utrzymaniu przyczółków na prawym brzegu Wisły.
Zaznaczmy: nie są znane pozostałe fragmenty dokumentu. W opublikowanej 23 września analizie dla OKO.press ekspert ds. bezpieczeństwa narodowego dr Michał Piekarski wyjaśnił, że według dostępnych informacji dokument powstał w 2011 roku. Podkreślił, że opisany wariant samodzielnej operacji obronnej jest tylko jednym z zakładanych. Dotyczy reakcji na pełnoskalową agresję przeciwnika, a nie innych scenariuszy, np. agresji prowadzonej tylko z udziałem lotnictwa i broni rakietowej. A co ważne: plan użycia sił zbrojnych jest dokumentem podrzędnym wobec Strategii Bezpieczeństwa Narodowego z 2007 roku oraz innych wydanych na jej podstawie dokumentów - Strategii Obronności i Polityczno-Strategicznej Dyrektywy Obronnej RP. Ten ostatni dokument wydano zresztą na podstawie postanowienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego w 2009 roku.
"Nawet z tego kawałka, tego jednego akapitu nie można takiego wniosku wyciągnąć, a z całego dokumentu można wniosek odwrotny wyciągnąć" – to już komentarz gen. Mieczysława Cieniucha, byłego szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. "Nigdy w żadnych planach, w żadnym scenariuszu ćwiczeń nie było takiego zamiaru, aby oddać część Polski bez walki" – komentował z kolei były dowódca wojsk lądowych generał Waldemar Skrzypczak. Podkreślał, że nikt nie ma prawa ujawniać dokumentów, które są częścią planu obrony Polski skoordynowanego z planami Sojuszu Północnoatlantyckiego. Bo – czego nie dodają politycy PiS – ujawniony dokument pochodzi z czasów, gdy Polska była już w NATO.
Natomiast łączenie tematu planu obrony Polski z tragedią w Buczy jest propagandowym nadużyciem, manipulacją na ludzkich emocjach i strachu.
"Naprawiliśmy finanse publiczne" i "zmniejszyliśmy dług publiczny". Tylko na papierze
PiS w kampanii wyborczej podkreśla, jak poprawił stan budżetu państwa i naprawił finanse publiczne po okresie, w którym budżet miał być rozkradany m.in. przez mafie podatkowe. Premier Mateusz Morawiecki 8 września w Tomaszowie Lubelskim mówił: "Co się jeszcze zmieniło przez te lata, to naprawiliśmy finanse publiczne. Bo ten budżet był dziurawy jak szwajcarski ser za czasów Platformy Obywatelskiej". Politycy PiS przekonują też, że rząd Zjednoczonej Prawicy doprowadził do zmniejszenia polskiego długu. Na przykład 26 września w Polsat News wiceminister finansów Artur Soboń przekonywał: "My jesteśmy tym rządem, który zmniejszał polski dług". I podawał dane: "Przez te wszystkie lata, pomimo tej trudnej sytuacji, jaką mieliśmy, całość sektora długu naszego sektora finansów publicznych zmniejszyliśmy o dwa punkty procentowe. Za czasów rządów naszych poprzedników, w relacji do PKB oczywiście, ten dług urósł o siedem i pół punktu procentowego".
Fakty są takie: rząd corocznie w budżecie zapisuje trzy najważniejsze kwoty: dochody, wydatki i różnicę między nimi, czyli deficyt. Rządzący lubią się chwalić niskim deficytem, który ma potwierdzać naprawę finansów publicznych. Ekonomiści alarmują jednak, że oficjalne dane o deficycie budżetowym i stanie finansów publicznych są niepełne - i tym samym niewiarygodne. Dzieje się tak, bo rząd wyprowadza ogromne środki do pozabudżetowych funduszy, z których finansuje konkretne zadania poza kontrolą parlamentu i omijając ustawę o finansach publicznych. Ekonomista dr Sławomir Dudek z Instytutu Finansów Publicznych szacuje, że w 2023 roku zadłużenie w takich funduszach wynosi 393 mld zł, a w 2024 roku wzrośnie do 465 mld zł.
Jednak nawet mimo takich działań rządu w ostatnich ośmiu latach deficyt budżetowy zapisany w projekcie budżetu na 2024 rok będzie nominalnie najwyższy w historii: wyniesie 165 mld zł. W relacji do PKB będzie to ok. 4,5 proc. Nawet minister finansów Magdalena Rzeczkowska we wrześniu przyznała, że taki poziom dziury budżetowej może grozić otwarciem unijnej procedury nadmiernego deficytu.
A o co chodzi w tezie: "dług sektora finansów publicznych zmniejszyliśmy o dwa punkty procentowe"? Otóż dług publiczny - w przeciwieństwie do deficytu - to suma zadłużenia podmiotów sektora finansów publicznych zaciągniętego na rynku finansowym. Rząd raportuje ten dług do Unii Europejskiej, dlatego musi w niego wliczać także pozabudżetowe fundusze. Dług podaje się w relacji do PKB, dlatego Artur Soboń mówił, że rząd PiS zmniejszył to zadłużenie, a za czasów PO ten dług urósł. Tylko że politycy PiS pomijają ważną informację: spadek długu w relacji do PKB w ostatnich latach jest spowodowany m.in. wysoką inflacją. Bo to rekordowa inflacja powoduje wzrost dochodów budżetu państwa, a tym samym rośnie wartość nominalnego PKB, względem którego określa się procent długu publicznego. Dlatego, mimo że dług publiczny w 2022 roku nominalnie wzrósł o prawie 102 mld zł, to w relacji do PKB spadł o 4,5 proc. - to właśnie te dane podają politycy PiS, licząc na to, że wyborcy nie muszą rozumieć wszystkich mechanizmów ekonomicznych.
"Wielki sukces: inflacja szybko spada". Przed wyborami
"Inflacja spada, gwałtownie, szybko spada. W ostatnich miesiącach spadła ponad połowę" – mówił 5 października na konferencji prasowej prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński. Dodał, że "w ostatnich pięciu miesiącach, patrząc miesiąc do miesiąca, ceny spadły lekko". To wystąpienie prezesa Glapińskiego wpisywało się w prowadzoną od miesięcy narrację NBP i polityków PiS: celem jest odwracanie uwagi wyborców od notowanych wciąż wysokich wzrostów cen rok do roku.
To, w jaki sposób rządzący manipulują opinią publiczną, jeśli chodzi o inflację i wysokie ceny, pokazał opublikowany 29 września na platformie X post NBP, w którym wykres wartości wskaźnika inflacji CPI rok do roku połączono z przekazem o cenach. Na wykresie pokazano, że w lutym ceny wzrosły o 18,4 proc. względem lutego poprzedniego roku; w maju inflacja rok do roku wynosiła 13 proc., we wrześniu 8,2 proc. Wykres opatrzono komentarzem: "Od 6 miesięcy ceny nie rosną".
Rzeczywiście według danych Głównego Urzędu Statystycznego inflacja we wrześniu tego roku wyniosła 8,2 proc. rok do roku. Dane te potwierdzają wciąż wysoki wskaźnik inflacji rok do roku. Potwierdzają również trend spadkowy wskaźnika inflacji rok do roku. Nie oznaczają jednak spadków cen od sześciu miesięcy, a jedynie coraz mniejszą dynamikę inflacji. Prawdą jest za to, że od kilku miesięcy wskaźnik wzrostów cen miesiąc do miesiąca ma wartość zero lub maleje.
- Adam Glapiński jest prezesem NBP od 7 lat, od 2016 roku, i za cały ten okres należy go oceniać – komentował w Konkret24 ekonomista Rafał Mundry. Zwrócił uwagę, że wciąż daleko jesteśmy od określonego przez sam bank celu 2,5 procent inflacji. Zdaniem Mundrego, niektóre spadki cen we wrześniu nie były naturalnym zjawiskiem. - We wrześniu obniżono ceny leków, prądu, paliwa ręcznie, politycznie – wyjaśniał. Podobnie na platformie X 19 września wypowiadał się prezes Instytutu Finansów Publicznych dr Sławomir Dudek. Według niego wskaźnik wrześniowej inflacji jest "sztucznie zaniżony, przypudrowany, centralnie sterowany", a ukryta inflacja w Polsce to 5-6 punktów procentowych.
Eksperci Fundacji Forum Obywatelskiego Rozwoju w wydanym komunikacie informowali: "Gdyby nie te niezwykle kosztowne manipulacje, podjęte po to, by przypudrować inflację w roku wyborczym, ceny wciąż rosłyby w tempie dwucyfrowym – szacujemy, że we wrześniu poziom cen podniósłby się aż o 17,9 proc. r/r. Ale to, że rząd 'mrozi' ceny przed wyborami, nie oznacza, że po wyborach inflacja gwałtownie nie podskoczy – żadnego kraju nie stać na wieczne utrzymywanie zaniżonych cen, a Polska w przyszłym roku będzie miała jeden z najwyższych deficytów finansów publicznych w Unii Europejskiej".
Migranci szukają łatwego życia, w Niemczech w większości nie pracują
Politycy PiS, w tym Jarosław Kaczyński i wiceminister Błażej Poboży, przekonują, że imigranci szukają w Europie tylko łatwego życia. Budując niechęć Polaków do przybyszów, opowiadali, że 60 lub nawet 65 procent tych, którzy trafili do Niemiec w czasie kryzysu migracyjnego z lat 2014-2015, nie pracuje. Jak wyjaśnialiśmy, powołali się na stare dane, podczas gdy dostępna jest już ich aktualna wersja, która pokazuje zupełnie inną proporcję.
Z niemieckich badań przeprowadzonych w 2018 roku rzeczywiście wynikało, że 35 proc. uchodźców (takiego określenia używa się w raporcie), którzy przyjechali do Niemiec po 2013 roku, znalazło pracę. Od tamtego czasu jednak sytuacja się zmieniła, co potwierdzają nowsze badania. W 2020 roku Instytut Badań Rynku Pracy w Norymberdze (IAB) podał, że wskaźnik zatrudnienia wśród uchodźców, którzy przyjechali do Niemiec po 2013 roku, wzrósł do 49 proc. Natomiast w lutym 2023 prof. Herbert Bruecker z IAB w wywiadzie prasowym przekazał, że około 55 proc. uchodźców z Niemczech jest obecnie zatrudnionych.
CZYTAJ WIĘCEJ: Kaczyński o migrantach w Niemczech, którzy "się pracą nie skalali". Dane mówią co innego
Za rządów Zjednoczonej Prawicy Polacy masowo wracali z emigracji
Premier Mateusz Morawiecki kilkukrotnie przekonywał, że za czasów rządów PiS Polacy "masowo wracają z emigracji". Podawał nawet konkretne liczby: naszych rodaków miało wrócić do kraju "setki tysięcy" lub bardziej precyzyjnie "ponad 300 tysięcy".
Żadne dane Głównego Urzędu Statystycznego nie potwierdzają jednak tych liczb. W latach 2017-2020 (ostatnie dostępne) liczba Polaków przebywających czasowo za granicą spadła o 301 tys., ale sam GUS podkreśla, że "dane te nie są zatem strumieniami migracji, czyli liczbą wyjazdów w poszczególnych latach, i nie można ich sumować". W dodatku to tylko szacunek utrudniony przez "różne systemy ewidencjonowania przepływów migracyjnych funkcjonujące w poszczególnych krajach oraz różną dostępność danych o migracjach".
GUS podaje także dane o migracjach ludności, czyli o tym, ilu Polaków zameldowało się danego roku na pobyt stały w Polsce, ale ilu wymeldowało. Te statystyki nie tylko nie potwierdzają słów premiera, ale wręcz pokazują, że w latach 2016-2022 więcej Polaków się wymeldowało (80 331), niż zameldowało na pobyt stały w Polsce (70 663 obywateli). Bilans migracyjny za ten okres jest więc ujemny (-9668).
CZYTAJ WIĘCEJ: Morawiecki mówi, że Polacy pierwszy raz od 200 lat masowo wracają z emigracji. Dane pokazują co innego
Liczebność polskiej armii rośnie? Jak minister zawyża dane
Celem Ministerstwa Obrony Narodowej kierowanego przez Mariusza Błaszczaka jest stworzenie 300-tysięcznej armii do 2035 roku. Między innymi dlatego szef resortu od dłuższego czasu powtarza, że dzięki działaniom PiS "liczba żołnierzy pod bronią" wynosi już ponad 170 tysięcy. W październiku 2023 rzecznik rządu Piotr Mueller stwierdził nawet, że polska armia "to jest teraz około 180 tysięcy żołnierzy”.
Te liczby nie zgadzają się jednak z liczbą żołnierzy zawodowych podawaną w dokumentach budżetowych MON (125,7 tys.) i liczebnością Wojska Polskiego podawaną przez NATO (124 tys.). Powód? Mariusz Błaszczak, mówiąc o "żołnierzach pod bronią", dodaje do żołnierzy zawodowych także "terytorialsów", czyli żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej, ochotników Dobrowolnej Zasadniczej Służby Wojskowej. Sam zresztą przyznał to po raz pierwszy w swoim wrześniowym wpisie na platformie X, kiedy napisał, że "mamy już ponad 180 tys. żołnierzy zawodowych, obrony terytorialnej i dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej pod bronią!".
Do tej liczby trzeba jednak dodać jeszcze jedno zastrzeżenie: w październiku 2022 roku MON zmienił sposób liczenia samych żołnierzy zawodowych: od tego czasu wlicza do nich też wszystkich studentów uczelni wojskowych już po ukończeniu pierwszego roku. Resort tłumaczył, że wynika to z przepisów ustawy o obronie ojczyzny.
CZYTAJ WIĘCEJ: Błaszczak o Wojsku Polskim, które "liczy ponad 175 tysięcy żołnierzy pod bronią". Dane NATO tego nie potwierdzają
Tarcza antyrakietowa została zatrzymana przez Tuska
Jako dowód na prowadzenie prorosyjskiej polityki przez rząd Donalda Tuska politycy PiS często przytaczają historię niewybudowania w Polsce amerykańskiej tarczy antyrakietowej. W narracji partii rządzącej to rząd PO-PSL, a nawet sam Donald Tusk miał "zrezygnować" lub wręcz "zablokować" budowę tarczy, w domyśle po to, aby nie psuć relacji z Rosją, która była przeciwna temu projektowi.
Nie jest to jednak prawdą: powodem rezygnacji z budowy tarczy antyrakietowej w 2008 roku była zmiana stanowiska Amerykanów, którzy zdecydowali o nowej koncepcji technicznej tego projektu w związku z kolejną redukcją arsenałów jądrowych. Narrację PiS-u o rezygnacji rządu Donalda Tuska obala także fakt, że 17 września 2008 roku prezydent USA Barack Obama i sekretarz obrony USA Robert Gates ogłosili decyzję o nieumieszczaniu baz amerykańskiej obrony antyrakietowej nie tylko w Polsce, ale i w Czechach. W lipcu 2010 roku Polska i Stany Zjednoczone podpisały protokół zmieniający umowę z 2008 roku, a oba te dokumenty weszły w życie we wrześniu 2011 roku. W marcu 2023 roku Amerykanie zapowiedzieli, że baza budowana ostatecznie według nowego planu w Redzikowie w województwie pomorskim uzyska gotowość operacyjną do końca tego roku.
CZYTAJ WIĘCEJ: Bochenek z pytaniami do Tuska. W pierwszym powiela fałsz
UE chce zlikwidować gotówkę
Jednym z postulatów Suwerennej Polski – współtworzącej rząd partii, której kandydaci startują z list PiS – jest "obrona gotówki". Mówiąc o tym postulacie, prezes partii i jednocześnie minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro wyjaśniał, że odpowiednie regulacje w tej kwestii są niezbędne, ponieważ "tendencje w Unii Europejskiej są takie, aby gotówkę likwidować. I taki też projekt został w swoim czasie uchwalony przez polski parlament".
Jednak oba te zdania nie są prawdziwe: w Unii Europejskiej nie ma tendencji "likwidowania gotówki”, a polski parlament nie przyjął projektu, który by to postulował. Komisja Europejska proponuje jedynie wprowadzenie limitu dla transakcji gotówkowych do 10 tys. euro, co ma przeciwdziałać praniu brudnych pieniędzy i finansowaniu terroryzmu ze źródeł, których pochodzenia nie da się ustalić, ponieważ operują one wyłącznie gotówką. Proponowane limity nie będą jednak dotyczyć operacji prywatnych między osobami fizycznymi, więc nie ma tutaj mowy o "likwidacji gotówki". Natomiast polski projekt, o którym mówił Zbigniew Ziobro to nowelizacja Polskiego Ładu, która miała wprowadzić obniżenie limitu płatności gotówkowych z 15 do 8 tys. zł. Miała ona zacząć obowiązywać od 1 stycznia 2024, ale prezydent podpisał już ustawę, która uchyli ten przepis: dzięki temu w przyszłym roku limit zostanie utrzymany na poziomie 15 tys. zł. Podobnie jak w planowanych przepisach europejskich, dotyczy on wyłącznie transakcji między przedsiębiorcami, więc o planach lub tendencjach "likwidacji gotówki" nie może być mowy.
Źródło: Konkret24