Nie wszystko, co mówili kandydaci podczas kończącej się kampanii przed pierwszą turą wyborów, było zgodne z prawdą. I nie tylko o pomyłki tu chodzi, lecz o całe narracje zbudowane na błędnych tezach.
W każdej kampanii są przekazy, które sztaby wyborcze szyją wyłącznie pod elektorat - również ten jeszcze potencjalnie do pozyskania. Celem jest osłabienie wizerunku przeciwników oraz wzmocnienie sympatii do własnego kandydata. Niby nic nowego, lecz pewien zabieg zwracał teraz bardziej uwagę: podłoże tych narracji. Nie raz budowano je bowiem od razu na fałszywym założeniu, jakby nie przejmując się, czy ktoś to sprawdzi - a nawet gdy już sprawdzono, kandydat narracji nie zmieniał. Przykładem jest Sławomir Mentzen, który w kółko potarzał dokładnie te same zdania w każdej kolejnej miejscowości: dana teza miała się po prostu wyborcom utrwalić. Ale podobną taktykę stosowali inni kandydaci.
Najczęściej padało słowo "bezpieczeństwo" - odmieniano je przez przypadki i odnoszono do różnych sfer: państwa, jednostki, statusu, wolności osobistej, bezpieczeństwa finansowego. Gdy analizowaliśmy w Konkret24, dlaczego "politycznym złotem" w tej kampanii wyborczej stał się pakt migracyjny (grały nim wszystkie strony sceny politycznej, choć w zapisach paktu od roku nic się nie zmieniło), dr Mateusz Zaremba, politolog i socjolog z Uniwersytetu SWPS, tłumaczył, że bezpieczeństwo jest jedną z podstawowych potrzeb w piramidzie Maslowa, dlatego wszelkie tematy z tym związane dobrze rezonują u wyborców.
CZYTAJ W KONKRET24: Pakt migracyjny w ogniu kampanii. Faulują obie strony
Stąd w ostatnich miesiącach tak wiele przekazów wypuszczanych przez poszczególne sztaby wyborcze w jakiś sposób dotykało tej kwestii, a emocje wyborców podgrzewano, wzmagając poczucie zaniepokojenia czy wręcz strachu. Przedstawiamy dziesięć takich narracji, które rozpowszechniano, bazując na manipulacyjnych założeniach.
OGLĄDAJ W "CZARNO NA BIAŁYM": Kampania obietnic
"Dziesięć/dziewięć tysięcy nielegalnych imigrantów z Niemiec"
Migranci – czy raczej: "nielegalni imigranci" – stali się jednym z głównych straszaków w walce o wyborców już w poprzednich kampaniach. W tegorocznej w kółko powtarza się, że zachodni sąsiad miał nam przekazać aż "dziesięć tysięcy nielegalnych imigrantów" z Afryki czy Bliskiego Wschodu. Inna wersja: "niemiecka policja przywiozła do Polski dziewięć tysięcy nielegalnych migrantów".
Szczególnie kandydaci PiS i Konfederacji alarmowali na wiecach wyborczych, jakoby Niemcy "podrzucają", "przerzucają", "wciskają", "zawracają" do Polski "nielegalnych imigrantów". Choćby ostatnio, 9 maja podczas debaty trzech prawicowych telewizji, kandydat PiS Karol Nawrocki mówił o "dziesięciu tysiącach migrantów ze strony niemieckiej" i "dziurawej granicy", a kandydat Konfederacji Sławomir Mentzen stwierdził, że "przecież Niemcy dziesięć tysięcy nielegalnych imigrantów przerzucili tylko w zeszłym roku". Tezę tę zbudowano, manipulując danymi niemieckiej policji.
We wrześniu 2024 roku Niemcy tymczasowo przywróciły kontrole na wszystkich swoich granicach lądowych. W marcu 2025 roku informowaliśmy w Konkret24 – opierając się na danych przekazanych nam przez Komendę Główną Policji Federalnej w Poczdamie - że w 2024 roku zawrócono z Niemiec do Polski 9369 osób, a w styczniu 2025 roku – 501. Miesiąc później Interia podała dane obejmujące także luty 2025 – że w sumie zawrócono do Polski 10 343 osoby. Opozycja jeszcze bardziej zaczęła rozpowszechniać przekaz "przerzucanych" z Niemiec imigrantach.
A co się kryje za tymi liczbami?
Nie są to wcale migranci "przerzucani" czy "wpychani" do Polski - tylko zawracani już z granicy polsko-niemieckiej po odmowie wjazdu na teren Niemiec (np. z powodu braku wymaganej wizy wjazdowej). Wszystko odbywa się według procedur określonych albo w niemieckiej ustawie o pobycie, albo w Kodeksie Schengen. A największą grupą zawracanych z granicy polsko-niemieckiej są… Ukraińcy. W 2024 roku stanowili ponad połowę objętych tą procedurą - 4704 z 9369 (50,2 proc.). Nie są to więc migranci z Afryki czy Bliskiego Wschodu, którymi często w kontekście "podrzucania" z Niemiec straszą politycy opozycji.
Poza zawróceniami funkcjonuje także druga procedura: przekazanie. Odbywa się na podstawie readmisji lub tzw. rozporządzenia Dublin III (konwencji dublińskiej) - oznacza przekazanie do Polski osoby, która znajduje się na terytorium innego państwa i nie ma uprawnienia do legalnego przebywania w tym kraju, a jednocześnie przyjechała tam bezpośrednio z Polski. Przypadków przekazania było mniej niż tysiące, a jeśli popatrzymy na narodowości cudzoziemców przekazywanych stronie polskiej z Niemiec, to w latach 2021-2022 najwięcej przekazań dotyczyło Gruzinów (kolejno 105 i 153), a w latach 2023-2024 - Rosjan (157 i 112).
Tak więc przekaz o "dziesięciu tysiącach migrantów" bez podania narodowości już powoduje fałszywy odbiór, a zastosowanie tak sugestywnych słów jak "przerzucanie" czy "wpychanie" jest kłamliwym przedstawieniem normalnych procedur.
CZYTAJ W KONKRET24: "Dziewięć tysięcy migrantów podrzuconych z Niemiec". O kogo chodzi?
"Wypowiem pakt migracyjny"
Takie zapewnienie regularnie słyszeliśmy podczas kampanii ze strony różnych prawicowych kandydatów. Padło też m.in. na ostatniej przedwyborczej debacie 12 maja, gdy kandydat PiS Karol Nawrocki powtórzył, że "będzie dążył do jednostronnego wypowiedzenia paktu migracyjnego". Powtarzał to wielokrotnie na wiecach; podobnie Sławomir Mentzen obiecywał wyborcom, że "odrzuci pakt migracyjny"; Marek Jakubiak przekonywał o konieczności wypowiedzenia paktu migracyjnego.
Taktyka kandydatów jest tu prosta: przedstawiać pakt migracyjny jako coś, co będzie "dewastacją naszego życia", ale oni – jeśli tylko wygrają wybory – nas przed tym obronią i pakt wypowiedzą. Przekaz chwytliwy, lecz z gruntu fałszywy - bo niemożliwy do spełnienia jako sprzeczny z prawem obowiązującym w Unii Europejskiej. W skrócie: unijnego paktu migracyjnego po prostu nie da się wypowiedzieć, a tym bardziej jednostronnie.
Tłumaczyła to w Konkret24 dr hab. Anna Doliwa-Klepacka z Zakładu Prawa Europejskiego Uniwersytetu w Białymstoku: że "nie ma żadnej procedury jednostronnego wypowiedzenia tego rodzaju aktów", ponieważ zostały one przyjęte przez kraje członkowskie większością głosów. Natomiast Polska, wstępując do UE, zobowiązała się do stosowania stanowionego w Brukseli prawa.
I nie chodzi nawet o to, że polski prezydent po prostu nie ma żadnych kompetencji w procedurach ustawodawczych Unii Europejskiej.
A jeśli rząd nie będzie chciał wdrażać zapisów paktu migracyjnego, to – jak tłumaczą eksperci od prawa europejskiego - kraje członkowskie mają oczywiście taką możliwość, lecz wiążą się z tym konsekwencje prawne, a może również finansowe i polityczne.
CZYTAJ W KONKRET24: Nawrocki: "jednostronnie wypowiedzieć pakt migracyjny". To możliwe?
"Centra dla nielegalnych imigrantów"
To kolejny nośny przekaz w tej kampanii, a do jego stworzenia sprytnie wykorzystano planowane (i to już za rządów Zjednoczonej Prawicy) Centra Integracji Cudzoziemców. Zwróćmy uwagę na nazewnictwo: wspólne dla obu fraz słowo "centrum" sugeruje, że opowiadamy o czymś rzeczywistym, tylko nieco innym językiem. Lecz to właśnie ma znaczenie.
W wystąpieniach Karola Nawrockiego czy Sławomira Mentzena centra integracji stawały się "centrami dla nielegalnych migrantów", czasami "ośrodkami". Nawrocki na debacie 12 maja określił centra nawet "apartamentami dla nielegalnych migrantów". Regularnie powtarzał swoje hasło: "Zamiast centrów integracji – centra deportacji". Sławomir Mentzen podczas debaty organizowanej przez "Super Express" przekonywał, że niektóre samorządy sprzeciwiają się budowie centrów, bo "nie życzą sobie tysięcy nielegalnych migrantów na ulicach swoich miast". Grzegorz Braun na nagraniu z Konina twierdził, że w tamtejszym centrum integracji "uchodźcy, nachodźcy" za pieniądze podatników mają mieć "wikt i opierunek".
Na czym polega ta manipulacja, weryfikowaliśmy w Konkret24. Centra Integracji Cudzoziemców nie są bowiem nowym pomysłem, ale przede wszystkim są przeznaczone dla legalnie przebywających w Polsce obcokrajowców. Mają być jedynie punktami świadczenia pomocy, np. w znalezieniu pracy, głównie dla Ukraińców i Białorusinów – a nie żadnymi ośrodkami mieszkalnymi.
Informowały o tym kolejne samorządy, na terenie których powstają centra, a które stały się ofiarami protestów ze strony mieszkańców w wyniku fałszywego przekazu głoszonego przez kandydatów i ich sztaby. Na przykład Regionalny Ośrodek Polityki Społecznej w Poznaniu, sprawujący nadzór nad centrum w Koninie, zapewniał, że "absolutnie nie tworzy żadnych ośrodków, żadnych noclegowni".
CZYTAJ W KONKRET24: Centra Integracji Cudzoziemców dla "nielegalnych imigrantów"? Wielostopniowa manipulacja
"Nielegalny prokurator"
Jeśli chodzi o bezpieczeństwo obywateli, które ma zapewniać sprawnie działające demokratyczne państwo, jedną z narracji opozycji jest ta o braku praworządności po zmianie władzy w 2023 roku. Jako "dowód" podawana jest teza o "nielegalnym prokuratorze". Chodzi o zmianę na stanowisku prokuratora krajowego.
W kwietniu prezydent Andrzej Duda na konwencji Karola Nawrockiego mówił, że "de facto siłą wyrzuca się z dzisiaj z biura zastępcę prokuratura generalnego – prokuratora krajowego", że zastępuje się go kimś "powołanym całkowicie niezgodnie z jakimikolwiek przepisami". 9 maja podczas debaty w trzech prawicowych telewizjach Karol Nawrocki opowiadał, że chce być głosem "tych wszystkich Polaków, którzy zupełnie stracili już wiarę w polski wymiar sprawiedliwości i praworządność". I stwierdził, że prokurator krajowy działa nielegalnie. W podobnym tonie wypowiadał się Sławomir Mentzen - mówiąc, że "mamy nielegalne przejęcie Prokuratury Krajowej".
Bazą tej tezy jest fałszywe przedstawianie sytuacji w prokuraturze: otóż PiS nie wyjaśnia, jak to w listopadzie 2023 roku znowelizował ustawę o prokuraturze, w której wiele uprawnień prokuratora generalnego scedował na prokuratora krajowego (wówczas Dariusza Barskiego). Chodziło o zabetonowanie wpływów Zbigniewa Ziobry. Ale po zmianie władzy okazało się, że gdy Barski został w 2022 roku powołany na prokuratora krajowego, był już w stanie spoczynku, czyli na prokuratorskiej emeryturze. Dlatego w styczniu 2024 roku Bodnar poinformował, że Barski nie jest już prokuratorem krajowym, bo nie został prawidłowo przywrócony ze stanu spoczynku - i na jego miejsce wyznaczył w roli pełniącego obowiązki Jacka Bilewicza. Mimo że to wywołało sprzeciw prezydenta Andrzeja Dudy (uważa, że prokuratorem krajowym jest Barski, złożył skargę do Trybunału Konstytucyjnego, a ten nakazał wstrzymanie decyzji Bodnara) - w marcu 2024 roku Donald Tusk powołał na stanowisko prokuratura krajowego Dariusza Korneluka. Nie uznaje go dzisiaj opozycja i część prokuratorów z nadania Ziobry. Lecz ministerstwo sprawiedliwości dla potwierdzenia swojego stanowiska opublikowała trzy opinie prawne.
W listopadzie 2024 roku Trybunał Konstytucyjny m.in. z byłą posłanką PiS Krystyną Pawłowicz w składzie uznał, że usunięcie Dariusza Barskiego było niezgodne z konstytucją.
Tak trwa spór prawny, który wykorzystują teraz prawicowi kandydaci na prezydenta - nie przyznając, że to Barskiego powołano na prokuratora generalnego niezgodnie z procedurami.
"Trzykrotnie niższe pobory do wojska"
To jedno z ciekawszych kłamstw, na którym oparto cały przekaz – bo wykorzystuje błąd matematyczny. Wiadomo: gdy za granicą trwa wojna, bezpieczeństwo obywateli gwarantuje silna armia. Więc narracja o malejącej armii działa szczególnie na tych, którzy obawiają się, że walki przeniosą się na terytorium Polski.
Karol Nawrocki na spotkaniach z wyborcami przekonywał, że "liczba przyjęć rekrutów" lub "dynamika przyjęć rekrutów" do polskiej armii spadła trzykrotnie po tym, jak władzę objął rząd Donalda Tuska; że "pobory są trzykrotnie niższe". Powtarzali to wraz z nim politycy PiS, wspierający jego kampanię.
Jeśli chodzi o rekrutację do wojska, nie można jednak mówić o "trzykrotnym spadku" poboru czy "trzykrotnym spadku dynamiki" poborów. Według Ministerstwa Obrony Narodowej do zawodowej służby wojskowej powoływano: w 2020 roku - 7,5 tys. żołnierzy; w 2021 roku - 9,7 tys. żołnierzy; w 2022 roku - 13,8 tys. żołnierzy; w 2023 roku - 25,2 tys. żołnierzy; w 2024 roku - 19,4 tys. żołnierzy. Owszem, dynamika przyjęć do wojska w ostatnim roku spadła, ale nie trzykrotnie. Powołań do armii było mniej o 23 proc. wobec 2023 roku. Co najwyżej można mówić o niecałych 30 proc. spadku przyjęć w ostatnim roku – a to zupełnie co innego niż "trzykrotnie mniej".
Skupiając uwagę wyborców na kwestii poboru, można więc pominąć ważniejszy fakt: że liczebność Wojska Polskiego w ostatnich latach jednak stale rośnie. Według danych MON wszystkich "żołnierzy pod bronią" było w 2022 roku łącznie 163 tys.; w 2023 roku - już 192 tys.; w 2024 roku - 205 tys.
CZYTAJ W KONKRET24: Ilu mamy żołnierzy pod bronią, ilu rekrutujemy?
"Wprowadzą euro w Polsce"
Straszenie Unią Europejską było w tej kampanii na porządku dziennym u kilku kandydatów. Najczęściej dotyczyło Zielonego Ładu, planowanych przepisów, ograniczeń itp. – ale jedna teza była szczególnie bezpodstawna: "koniec polskiej złotówki". Chodzi o wzbudzenie wśród wyborców niepokoju co do ich bezpieczeństwa osobistego i finansowego.
Otóż według niektórych kandydatów na prezydenta, jeśli oni nie wygrają, przejście ze złotówki na euro stanie się bardzo prawdopodobne. Straszą, że gdy wygra kandydat KO, system zostanie "domknięty". Tak np. Marek Jakubiak na debacie zorganizowanej przez Telewizję Republika przekonywał, że "jak Trzaskowski doszedłby do władzy, to my naszego złotego tracimy dosłownie w ciągu pół roku czasu". Artur Bartoszewicz podczas ostatniej debaty 12 maja zapewniał: "Nie zgodzę się na rezygnację z polskiego złotego, bo polski złoty da nam dzisiaj obronę przed cłami, da nam możliwość zarobienia i zrobienia wielkiego interesu".
Sęk w tym, że na razie nie tylko nie ma zapowiedzi rezygnacji ze złotego, ale nawet nie mamy – jako Polska – szansy na to. Obecny rząd nie tylko nie przedstawia planów wprowadzenia euro w Polsce, ale deklaruje, że nie zamierza tego robić. W corocznym opracowaniu "Monitor Konwergencji z Unią Gospodarczą i Walutową" (z grudnia 2024 roku) resort finansów informuje: "Mając na uwadze obecny stopień podobieństwa gospodarki Polski i strefy euro - w szczególności w zakresie poziomu rozwoju (mierzonego np. przez PKB per capita) - członkostwo Polski w strefie euro mogłoby stanowić źródło zaburzeń w gospodarce".
Po drugie, nawet jeżeli polski rząd miałby taki cichy plan, to wprowadzenie euro w Polsce nie jest takie proste jak się niektórym wydaje. By Polska dołączyła do strefy euro, musiałyby zostać spełnione cztery kryteria konwergencji. Są to kryteria: stabilności cen (inflacyjne), fiskalne, kursu walutowego oraz stóp procentowych. Za ocenę, czy dane państwo te kryteria spełnia, odpowiadają Komisja Europejska i Europejski Bank Centralny. Z ich sprawozdania z lipca 2022 roku wynika, że Polska wtedy spełniała tylko jeden warunek - kryterium fiskalne. A teraz, czy byłoby to możliwe? - Nie jest to możliwe – wyjaśniał w Konkret24 w kwietniu Marcin Zieliński, prezes i główny ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju. - Polska nie spełnia obecnie kryteriów konwergencji. Wciąż borykamy się z inflacją, w 2024 roku w trzech najbardziej stabilnych krajach strefy euro (Finlandia, Włochy i Litwa) wynosiła ona 1 procent, w Polsce - 3,7 procent; mamy obecnie za wysoki deficyt publiczny oraz stopy procentowe. Co więcej, żeby dołączyć do strefy euro, należy przez co najmniej dwa lata należeć do europejskiego mechanizmu kursów walutowych (ERM II) – Polski nie ma w grupie krajów należących ERM II – przypomniał.
Tak więc kandydujący na prezydenta obiecują nas uratować przed czymś, co nam na razie w ogóle nie grozi.
"Niższa składka zdrowotna"
Ta zmiana miała wszystkim wyjść na dobre. Miało być spełnienie jednej z obietnic wyborczych rządzącej koalicji. No i miał to być dowód na sprawczość rządu, a tym samym związanych z nim politycznie kandydatów na prezydenta.
4 kwietnia Sejm przyjął nowelizację ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych, która zmieniała składkę zdrowotną dla przedsiębiorców. Zakładała wprowadzenie dwuelementowej podstawy wymiaru składki zdrowotnej dla przedsiębiorców: od pewnego poziomu byłaby ryczałtowa, a od nadwyżki dochodów byłaby procentowa. Na profilu sztabu wyborczego Szymona Hołowni ogłoszono, że "obietnica zrealizowana". Rafał Trzaskowski na spotkaniu z wyborcami w Białymstoku przekonywał, że "rząd się wywiązuje ze swoich obietnic". "A taka była obietnica o obniżeniu składki zdrowotnej" – stwierdził.
Jednak nie wszyscy koalicjanci byli zadowoleni. Za ustawą głosowali posłowie KO i Trzeciej Drogi, lecz Lewica głosowała przeciw. Spór w rządzie doprowadził do tego, że Magdalena Biejat wybrała się do prezydenta Andrzeja Dudy, by nakłonić go do zawetowania ustawy – i stało się to 6 maja. Już po wecie prezydenta, na ostatniej debacie prezydenckiej przed pierwszą turą wyborów, Trzaskowski wciąż utrzymywał, że "jeżeli chodzi o przedsiębiorców, takie było zobowiązanie Koalicji Obywatelskiej".
To właśnie nie jest prawdą. Przekonywanie, że taki sposób obniżenia składki zdrowotnej i to jedynie dla części społeczeństwa był realizacją obietnicy, to od początku fałszywe tłumaczenie. Bo nie taka była obietnica. Jak wyjaśnialiśmy w Konkret24, w programie "100 konkretów na pierwsze 100 dni rządów" do składki zdrowotnej odnosi się konkret nr 34. Brzmi on tak: "Wrócimy do ryczałtowego systemu rozliczania składki zdrowotnej. Skończymy z absurdem składki zdrowotnej od sprzedaży środków trwałych. Od 1 stycznia 2025 roku zlikwidowana zostanie składka zdrowotna dla przedsiębiorców od sprzedaży środków trwałych".
Politycy rządu przywoływali także umowę koalicyjną podpisaną przez liderów KO, PSL, Polski 2050 i Nowej Lewicy. Jej 12. punkt zapowiada "przywrócenie korzystnych warunków do rozwoju działalności gospodarczej", a jako jedną z form działań w tym zakresie wymieniono: "Odejdziemy od opresyjnego systemu podatkowo-składkowego m.in. poprzez wprowadzenie korzystnych i czytelnych zasad naliczania składki zdrowotnej".
Tymczasem rządowy projekt nie do końca odpowiada deklaracjom, na które powoływali się politycy koalicji rządzącej. Jak ocenił dla tvn24.pl Piotr Juszczyk, główny doradca podatkowy firmy inFakt, nie na tym miało polegać odejście od "opresyjnego systemu podatkowo-składkowego" i wprowadzanie "korzystnych i czytelnych zasad naliczania składki zdrowotnej". Ponadto według niego ta zmiana jest daleka od korzystnych regulacji obowiązujących przed rokiem 2022.
CZYTAJ W KONKRET24: Zmiana składki zdrowotnej: realizacja obietnic? Niezupełnie
"Niech naród zdecyduje"
Czyli: referendum jako antidotum na wszelkie problemy prawne. Na decydującą rolę referendum wskazywał Szymon Hołownia w kontekście zmiany prawa aborcyjnego: "Jeżeli chodzi o rozwiązanie tej sprawy, docelowo tylko referendum. (...) Należy oddać głos narodowi" – mówił na debacie przedwyborczej 12 maja. A wcześniej w Gdyni na debacie prowadzonej w formule jeden na jeden z Magdaleną Biejat: "Skoro klasa polityczna nie potrafi, to niech naród zabierze jej lejce i sam zdecyduje w tej sprawie".
Karol Nawrocki 9 maja podczas debaty w trzech prawicowych telewizjach zapowiadał, że zwróci się z wnioskiem do Senatu o zorganizowanie referendum i "Polacy zdecydują o tym, jak ma wyglądać polski wymiar sprawiedliwości". Na ostatniej przed wyborami debacie 12 maja Artur Bartoszewicz, optując za "demokracją bezpośrednią, która pozwoli nam wszystkim podejmować decyzje", zapowiadał: "To razem w referendach zdecydujemy, co jest dla nas najważniejsze. To razem w referendach bezprogowych, w referendach, które będą wiążące dla rządzących, zdecydujemy, jakiej Polski chcemy. To razem zdecydujemy o wszystkich rozwiązaniach społecznych, gospodarczych, politycznych".
Niestety, to nie "razem decydujemy", to nie "naród decyduje". Takie obietnice są oparte na fałszu. Wprawdzie prezydent (za zgodą Senatu) może zainicjować referendum, lecz wprowadzenie regularnych referendów tylko z inicjatywy prezydenta jako stałego elementu demokracji bezpośredniej wymagałoby zmiany Konstytucji RP i odpowiednich ustaw. Natomiast w obecnym stanie prawnym, nawet jeśli wynik referendum w sprawie jakiegokolwiek prawa byłby wiążący (tj. zagłosowało więcej niż połowa uprawnionych), to wdrożenie zmian zgodnych z wolą obywateli nadal należy do polityków - posłów i senatorów zasiadających w parlamencie.
Jeśli projekt ustawy nie zyska większości, nowe prawo nie zostanie uchwalone. Co więcej: zdaniem prawników wyniki referendum wcale nie są wiążące dla kolejnych rządów.
CZYTAJ W KONKRET24: Szymon Hołownia: o prawie do aborcji niech naród zdecyduje. To tak nie działa
"14 tysięcy nowych mieszkań w Warszawie"
Mieszkanie - to słowo niewątpliwie zyskało wagę w tegorocznej kampanii prezydenckiej. Temat mieszkań pojawił się m.in. w przekazie Rafała Trzaskowskiego, prezydenta Warszawy i kandydata Koalicji Obywatelskiej. Na kolejnych spotkaniach z wyborcami chętnie chwalił się, jak to za jego rządów przybyło lokali w stolicy. Operował frazą "14 tysięcy mieszkań" – przy czym raz mówił, że to mieszkania "przywrócone", "wybudowane", raz że "oddane", a innym razem że "nowe". Niezależnie od użytego określenia cel przekazu był jeden: Warszawa radzi sobie z problemem mieszkalnictwa, a samorządowcy tacy jak Trzaskowski "to robią najlepiej".
Dopiero gdy polityczni przeciwnicy, ale też aktywiści i internauci zaczęli dociekać, skąd te 14 tys. mieszkań się wzięło, bo w statystykach tego nie widać, okazało się, że sztab Trzaskowskiego bądź on sam przyjął specyficzne kryterium sumowania "nowych mieszkań". Otóż większość z tej liczby - 12 640 - to wyremontowane pustostany i lokale w kompleksowo modernizowanych budynkach wyłączonych z eksploatacji; jedynie 1375 to nowo wybudowane mieszkania komunalne i TBS (w tym 423 komunalne i 952 mieszkania w TBS).
Pod koniec kampanii prezydent Warszawy, przyparty do muru, swoje wprowadzające w błąd wypowiedzi tłumaczył "brakiem precyzji".
"Kawalerka Nawrockiego"
Nawet jeśli ten przekaz wziął się z rzekomo niezamierzonego kłamstwa, to wszystko, co nastąpiło później - wystąpienia Karola Nawrockiego, jego sztabu i polityków PiS - pełne były kolejnych fałszów, niedopowiedzeń i manipulacji.
Zaczęło się od tego, że 28 kwietnia Karol Nawrocki na debacie "Super Expressu", odpowiadając na pytanie Magdaleny Biejat, stwierdził: "Mówię w imieniu Polek i Polaków, zwykłych, takich jak ja, którzy mają jedno mieszkanie". 30 kwietnia dziennikarze Onetu ujawnili, że w rzeczywistości kandydat PiS jest właścicielem dwóch lokali. Ten drugi okazał się byłym mieszkaniem komunalnym, które Nawrocki - no właśnie: przejął? kupił? - od swojego znajomego pana Jerzego. Mówi o nim "sąsiad", choć sąsiadem z bloku nie był.
Po tym nastąpił festiwal pytań bez odpowiedzi, oświadczeń niepopartych dowodami, "dowodów" rodzących kolejne pytania, nieujawniania koniecznych dokumentów oraz fałszów serwowanych przez Karola Nawrockiego i jego sztab. Sprawa jest naprawdę skomplikowana, więc tu przedstawiamy tylko główne, wciąż niejasne wątki: 1) Nawrocki miał "kupić" mieszkanie, czyli zapłacić za 120 tys. zł - do tej pory nie przedstawił żadnego dowodu przekazania takiej kwoty panu Jerzemu. Tłumaczył, że przelewu na 120 tys. zł nie było, bo tę kwotę spłacił w ramach pomocy udzielanej sąsiadowi przez kilka lat oraz czynszu, który miał opłacać; 2) na ujawnionym przez media akcie notarialnym z 2012 roku widnieje jednak, że Nawrocki wraz z małżonką wpłacili całą sumę - tę sprawę ma zbadać Izba Notarialna w Gdańsku; 3) kolejny dokument to ujawnione przez Interię pismo z 10 sierpnia 2021 roku, w którym Nawrocki formalnie potwierdził wolę zapewnienia panu Jerzemu mieszkania, wyżywienia, opieki w chorobie; wtedy senior zapewniał, że Nawrocki dotrzymuje złożonych obietnic - ale fakt, że Nawrocki się później z tego wywiązywał, podważyła była opiekunka pana Jerzego, która w rozmowie z Onetem stwierdziła: "Nawrocki nie zrobił dla pana Jerzego nic poza przejęciem jego mieszkania. I do tego bezczelnie kłamie, że płacił rachunki"; 4) Nawrocki opowiadał, jak to pomagał panu Jerzemu - jednak nie wiedział, że w kwietniu 2024 roku mężczyzna został przeniesiony do domu pomocy społecznej; rzeczniczka sztabu informowała, że kiedy grudniu 2024 roku Nawrocki poszedł odwiedzić pana Jerzego, nie zastał go w mieszkaniu; mężczyznę w DPS znaleźli dziennikarze Onetu; 5) Nawrocki na nagraniu wyjaśniał, że "pod koniec 2011 roku pan Jerzy trafił do aresztu" i bał się, że z tego powodu straci swoje mieszkanie komunalne, a politycy PiS wprost twierdzą, że "uratował pana Jerzego przed bezdomnością" - tylko że wykupu mieszkania od miasta dokonano już wcześniej, więc pan Jerzy, trafiając do aresztu, był już jego właścicielem i lokalu stracić nie mógł; 6) na tym samym nagraniu Nawrocki czyta listy od pana Jerzego z prośbami o pomoc i mówi, że jeden z nich pochodzi z 12 listopada 2011 roku - na zdjęciu listu da się jednak odczytać, że napisano go 12 listopada 2012 roku, a więc kiedy pan Jerzy nie przebywał już w areszcie; 7) politycy PiS utrzymują, że Nawrocki "bezinteresownie pomógł biednemu człowiekowi" - a tymczasem już w 2012 roku Nawrocki podpisał umowę przedwstępną, w czasie przebywania pana Jerzego w areszcie, zaś w 2017 roku Nawrocki z żoną stali się właścicielami kawalerki.
W tej sprawie wciąż więcej jest pytań i niewiadomych, niż odpowiedzi i dowodów je potwierdzających. Nie wiadomo nawet, czy Karol Nawrocki ma klucze do mieszkania - publicznie deklaruje, że nie, a z drugiej strony, obiecał, że przekaże kawalerkę na cel charytatywny.
Źródło: Konkret24
Źródło zdjęcia głównego: st. kpr. Wojciech Król/MON, Valdemar Doveiko/PAP, MICHAEL KAPPELER/EPA/PAP